niedziela, 30 grudnia 2012

best of 2012

ladies and gentlemen, jesteśmy tu już rok. To znaczy ja tu tyle już jestem z moim pseudo-blogiem. Cóż, 365 dni temu tego dnia moja idea wydawała mi się dużo bardziej sensowna. W rzeczywistości jak widać strona nie jest specjalnie okazała. Okazało się, że nie jestem aż tak bardzo płodny w wartościowe teksty, a do tego na nadmiar wolnego czasu też nie narzekałem. Z drugiej strony mam tutaj w szkicach dwa niedokończone grudniowe posty, więc może coś jeszcze z tego będzie. Ogólnie strasznie muzyczny wyszedł mi ten blog. Wychodzi na to, że na takie tematy zawsze mam coś do powiedzenia. Dziś też będzie oczywiście o muzyce. To był długi rok. Fajnie, że przez ten czas znalazło się trochę osób, które coś tu przeczytały. Naprawdę fajnie jest mieć swoje miejsce w internecie, a jeszcze fajniej jak ktoś na nie zwraca uwagę. Doceniam to wszystko i dziękuję za feedback. No i informuję, że mimo wszystko jeszcze mi się ta cała zabawa nie znudziła.

Wiele się w tym 2012 roku wydarzyło. Jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi to muszę powiedzieć, że bez względu na wszystko drugi taki rok się nie zdarzy. Nie mam zamiaru roztkliwiać się tu nad wydarzeniami osobistymi lub światowymi, lecz skupię się już niemal tradycyjnie na muzyce. W końcu w tym roku zacząłem  coś w rodzaju kariery dziennikarza muzycznego. Patetycznie to brzmi, a tak naprawdę wyszło mi ledwie kilka tekstów.. niemniej jednak to coś dla mnie ważnego i wartego odnotowania. W presylwestrowym klimacie prezentuje więc moje the best of 2012 - wszystko bardzo bardzo subiektywnie.

Ogólnie mam mieszane uczucia - z jednej strony poziom tegorocznych nowości był zaskakująco wysoki i sam nadrabiał je będę pewnie jeszcze długi czas, z drugiej strony mamy do czynienia z tym o czym pisałem o nowej płycie Muse - ci, od których oczekujemy najwięcej wydali naprawdę słabe produkcje, choć oczywiście są wyjątki, o których będzie już tu poniżej...

(w podsumowaniu brały udział tylko nagrania publikowane w roku 2012)


ALBUM ROKU 2012


10. DRY THE RIVER - SHALLOW BED
Jedno z tegorocznych odkryć, o których do tego mogę powiedzieć, że słyszałem ich na żywo. No i jakiż świetny to był koncert! Duże zaskoczenie biorąc pod uwagę, że przed Open'erem praktycznie nie miałem o nich większego pojęcia. Ten album jest naprawdę bardzo dobry. Trochę się dziwię, że jest pomijany w większości podsumowań, no ale starałem się aż tak bardzo nie wzorować na NME czy Pitchforku..

9. THE MAGNETIC NORTH - ORKNEY SYMPHONY OF THE MAGNETIC NORTH
..no i tego też nie znajdziecie w większości podsumowań. W sumie też w normalnych warunkach bym na to nie trafił, ale dostało mi się zadanie zrecenzowania tej płyty na Brand New Anthem. Muszę przyznać, że jest to coś innego niż wszystko. Symfonia pięknych dźwięków przenosząca nas na Orkady - jeśli wierzyć w muzykę The Magnetic North to musi być to miejsce jedyne w swoim rodzaju. Wielka doza magii jest na tym albumie.

8. SIGUR RÓS - VALTARI
Znowu to zrobili. Znowu wydali album pełen po prostu przepięknej muzyki. I to jest chyba najważniejsze - nie rozsądzanie czy to jeden z gorszych albumów Islandczyków. Do mnie ich twórczość chyba nigdy nie przestanie przemawiać.. nawet jeśli nie rozumiem ani słowa po islandzku.

7. ALT-J - AN AWESOME WAVE
Kolejna lokata to zespół, na który w tym roku był całkiem niezły hype - w końcu dostali Mercury Prize czy coś. Chyba w ten sposób się zresztą na nich natknąłem.. anyway, czymkolwiek by ich w tym roku nie obdarować to na pewno na to zasłużyli. Naprawdę świetna płyta, fajne, oryginalne granie. Approved by hipsters and me.


6. TAME IMPALA - LONERISM
W sumie to powinni być nawet wyżej. Ogólnie to ten album jest ofiarą dorocznego nadrabiania całorocznych zaległości w grudniu śledząc podsumowania roku na portalach muzycznych, po to, żeby w moim własnym podsumowaniu o czymś nie zapomnieć. O Tame Impala naprawdę nie wolno zapominać w tym roku. W 2013 też o nich nie zapominajcie, zwłaszcza jak się zdarzy jakiś koncercik. Są świetni, bo grają jakby mieli w składzie Syda Barretta i na nowo tworzyli Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band. Wbrew pozorom to coś dość.. niepowtarzalnego. Koniecznie zwrócić uwagę, bo mało kto gra dzisiaj tak fajnie.

5. THE VACCINES - COME OF AGE
Jeśli ta lista nazywałaby się 'najbardziej ambitne albumy roku' lub 'najbardziej odkrywcza muzyka 2012' to ta płyta nie znalazła by się nawet w TOP100 takiej listy. I co z tego skoro ten album wyjął mi z życia sporo czasu i to niemal natychmiast po swojej premierze? Raczej prosta melodia, raczej prosty przekaz, raczej to samo co przy debiutanckim albumie tego zespołu, ale The Vaccines przychodzi to wszystko tak naturalnie, że można poczuć, że tę muzykę ktoś tworzył poniekąd dla mnie. No i strasznie fajnie, że się obronili kolejną dobrą płytą po świetnym debiucie.

4. JESSIE WARE - DEVOTION
Opuszczenie koncertu tej pani na tegorocznym Openerze to jedna z moich osobistych porażek roku. Nigdy bym się nie spodziewał, że jej muzyka tak mi się spodoba i wyjdzie z niej taka gwiazda. Cieszy mnie każdy kontakt z jej twórczością - choćby w Radiu Zet. Ogólnie myślę, że jeszcze najlepsze przed nami, a o Jessie Ware będzie naprawdę głośno. I to już nie dlatego, że współpracowała z SBTRKT, ale to z nią będą chcieli wszyscy grać i wszyscy jej słuchać.

3. JACK WHITE - BLUNDERBUSS
No cóż, a o tym gościu zostało powiedziane już tyle, że każda kolejna opinia będzie już powtórką, a samo przedstawienie go jako niesamowitego jest najłagodniejszym z banałów. Nawet jeśli każdy jego kolejny projekt będzie brzmiał podobnie jak poprzedni to zdecydowanie należy mu się miano jednego ze zbawicieli współczesnej sceny muzycznej. Bo on znowu to zrobił. Znowu wydał dzieło genialne, nareszcie jako Jack White. Oby tylko tak dalej, choć akurat temu muzykowi tego nie trzeba mówić.

2. THE XX - COEXIST
Różnie można oceniać tę płytę. Bardzo prosto ją spłycić, treść uznać za wtórną i niedorastającą do pięt debiutanckiemu albumowi. Moja opinia jest kompletnie przeciwna. Najpiękniejsza w tym albumie jest jego pewna intymność, drugie dno. Czuję, że w tych kompozycjach jest naprawdę wiele do odkrycia. Na tym albumie nie ma jakiś materiałów na hity (z wyjątkiem Angels), ale są takie utwory jak choćby Missing - z wewnętrzną siłą pobudzającą zmysły. Piękna sprawa.

1. KAMP! - KAMP!
Strasznie nienaturalnie się z tym czuję. Nie jestem przekonany co do słuszności tej lokaty, ale tak naprawdę co do żadnego albumu nie miałbym więcej pewności. Jak to się stało, że płyta roku 2012 to elektronika? I to w dodatku z Polski? Z jednej strony to pewien znak czasów. O ile zostałem wychowany na muzyce gitarowej to dziś już trzeba pogodzić się z wszechobecnymi syntezatorami. W tym roku zdecydowanie się z tym oswoiłem i naprawdę ilość świetnej muzyki do eksploracji jest wręcz nieograniczona. Dlaczego KAMP!? Wydaje mi się, że jest to jedyna tegoroczna płyta, przy której nie znalazłem żadnego mankamentu. Od pierwszego odsłuchania, od pierwszych sekund Oaxaca, aż do końcówki Sirocco jest to dzieło wręcz doskonałe. Nic bym w nim nie zmienił, jest idealnie spójne i kompletne. No i nigdy, naprawdę nigdy bym się nie spodziewał, że w Polsce możemy mieć tak dobrą muzykę. Niech to pierwsze miejsce będzie więc takie symboliczne, bo tak naprawdę nie ma zdecydowanego numeru jeden w 2012 roku.



SINGIEL ROKU 2012


10. PAUL BANKS - SUMMERTIME IS COMING
Miało być Gangnam Style, ale pomyślałem, że to będzie bardziej pozytywna niespodzianka. Do Banksa za dokonania z Interpol wręcz należy mieć sentyment. Szkoda, że porzucił swój przydomek - sam bym bardzo chciał nazywać się Julian Plenti. Wszystko to jednak ma związek z poszukiwaniem drogi w solowej twórczości. Niestety wydaje mi się, że tegoroczny album Banks nie przyniósł oczekiwanej odpowiedzi ani artyście, ani fanom. Jest tylko jeden wyjątek. Właśnie Summetime Is Coming.

9. MUCHY - ZAMARZAM
To był owocny rok dla tego zespołu. Nowa płyta, wraz z nią film i trasa koncertowa, przy okazji której miałem szansę zweryfikować fajność nowych nagrań. I tak jak już ogłaszałem wcześniej - całe chcecicospowiedziec jest świetne zarówno w całości, jak i w pojedyńczych kęsach. Zamarzam to taka wisieńka na torcie. Aż chciałoby się, żeby utwór trwał duużo więcej niż 2 minuty..

8. MUMFORD & SONS - I WILL WAIT
Niezbyt lubię pastwienie się nad tzw. syndromem drugiej płyty, ale Mumfordzi zdali ten egzamin, zwłaszcza medialnie. Ten utwór jest tego idealnym potwierdzeniem. Żaden singiel z debiutanckiej płyty nie wkręcał się tak bardzo jak ta piosenka. Co więcej - w ogóle w tym roku ciężko było o utwór, który miałby jeszcze większe właściwości zapętlania się w głowie słuchacza.

7.  TAME IMPALA - ELEPHANT
Znów mogę napisać to samo co przy liście albumów - naprawdę mało kto dzisiaj potrafi tak fajnie grać. Ten utwór zdecydowanie należy do gatunku mocarnych i niezwykle uzależniających. Co tu dużo mówić - to po prostu bezdyskusyjnie bardzo dobra muzyka.

6. BAT FOR LASHES - LAURA
Kolejne z serii "odkryte o kilka miesięcy za późno". Upewnijcie się, żeby i przez Was to nagranie zostało odkryte. Nie sądziłem, że w twórczości tego zespołu znajdę taką perełkę. Zdecydowanie jedna z najpiękniejszych piosenek tego roku.

5. BRODKA - DANCING SHOES (KAMP! REMIX)
Oto kwintesencja tego, co dziś najlepsze w polskiej muzyce. Brodka, która pozbyła się miana piosenkarki dla gimnazjalistek oglądających Vivę na rzecz muzyki alternatywnej w remiksie prawdopodobnie aktualnie najlepszych elektronicznych speców. Po prostu idealne kooperacja. Polecam na Sylwestra i każdą inną imprezę. Do pobujania się w domu też pasuje.

4. BLUR - UNDER THE WESTWAY
To był też rok bardzo związany z Blur. Reaktywacja, kilka koncertów i dwa nowe utwory specjalnie na występ w Hyde Parku. O ile The Puritan jest dość kontrowersyjny i raczej średnio udany to Under The Westway to klasyczne Blur z najlepszych czasów. Piękna ballada, bardzo w stylu Damona. Ten zespół mógłby stworzyć jeszcze album będący arcydziełem, zdecydowanie nadal są do tego zdolni.

3. JESSIE WARE - WILDEST MOMENTS
Ciężko powiedzieć dlaczego tak uwielbiam tę piosenkę. W zasadzie to jedna z wielu takich o miłości. A jednak jest w niej coś niepowtarzalnego. Coś, co sprawia, że ten utwór nigdy się mi nie znudzi. Wspaniała synteza przepięknego wokalu i ładnej melodii. Naprawdę nie miałbym nic przeciwko, by ten utwór stał się wielkim hitem. I to takim naprawdę wielkim.

2. JACK WHITE - LOVE INTERRUPTION
Pewnie obecność White'a na wysokim miejscu nie jest wielką sensacją, jednak nad samym wyborem singla możnaby się chwilę zastanwoić. Mamy do wyboru niezwykle energetyczne Sixteen Saltines, bluesowe Freedom at 21, bardzo White'owe I'm Shakin, no i właśnie Love Interruption. Wydaje mi się, że jest to utwór, który najbardziej pokazuje kreatywność muzyka i jego nieograniczoną zdolność do urozmaicania swojej twórczości. Addictive!

1. THE XX - ANGELS
Nie miałem większych wątpliwości - wokal Romy oraz łagodne brzmienie gitary i basów to po prostu miód. Nagranie urzekające, przeszywające serce słuchacza i pozostawiające po sobie wielką chęć przeżycia tego wszystkiego jeszcze raz. Piękność w każdym calu, przez całe magiczne 2 minuty i 52 sekundy.


ZAWÓD ROKU 2012

3. CRYSTAL CASTLES - III
Szczerze? Nie miałem okazji wcześniej słuchać tego zespołu. Niemniej jednak uchodzili dla mnie zawsze za jednych z głównych kreatorów sceny elektronicznej. Nowa płyta wydawała mi się idealną okazją, by sprawdzić czy te szumne rekomendacje mają w sobie jakiś sens. Niestety - jak dla mnie nie mają go zbyt wiele. Na podstawie tego albumu kompletnie nie jestem w stanie zrozumieć fenomenu Crystal Castles. Nie chcę się przez to do nich zrażać, ale zdecydowanie więcej się spodziewałem po tym albumie.

2. THE KILLERS - BATTLE BORN
Zawsze w tej kategorii mam najwięcej do powiedzenia. Tyle, że problemem Killersów z ich ostatnią płytą jest to, że naprawdę nie ma o czym gadać. Wielka fama, reklamy na iTunes i VEVO to trochę taki pic na wodę. Nie mówię, że ten album jest jakiś fatalny, że nie da go się słuchać. To po prostu przeciętna płyta. Nihil novi. Nie ma tutaj nawet przy czym specjalnie się zatrzymywać - całość brzmi jak jedna długa bezpłciowa kompozycja. Nawet nie ośmieliłbym się porównać jakiegokolwiek utworu choćby do niezapomnianego All These Things That I've Done.

1. MUSE - THE 2ND LAW
Już się raz pod tym adresem sporo rozpisałem na temat tego albumu. Po prostu im to nie wyszło. Dziwny patos, dziwne inspiracje, dziwny album. Dziwne w znaczeniu wyjątkowo pejoratywnym. Oto idealny przykład na to, że wielkie idee i ambicje wcale nie muszą oznaczać wyprodukowania akceptowalnego dzieła. Przede wszystkim to dla mnie też bardzo osobisty zawód.

ODKRYCIA ROKU

Będzie trochę inaczej, bo muzyki zupełnie nowej dla mnie w tym roku było po prostu za dużo bym był w stanie je jednoznacznie podsumować. Przy okazji KAMP! pisałem już o przyjemnym obcowaniu z muzyką elektroniczną. KAMP! to też świetny przykład na coś jeszcze - jest nadzieja dla polskiej muzyki! Zawsze byłem raczej sceptyczny wobec rodzimej sceny muzycznej. Jedynie Myslovitz czy Hey ratowały sprawę. W tym roku zdałem sobie sprawę, że mamy spory potencjał. Począwszy właśnie od KAMP!, kończąc na wspomnianej również wcześniej Brodce, która wydała w tym roku genialną EPkę. Naprawdę trudno uwierzyć, że Varsovie wyszło spod tej samej ręki co choćby Miałeś być. Rockowo również nieźle stoimy. Neo Retros też brzmią jakby przyjechał do nas dobry zespół z Zachodu. No i Muchy! Genialna, bardzo dojrzała nowa płyta, która naprawdę sporo nam namieszała. Najlepsze jest to, że przykłady można jeszcze mnożyć. Mogę się dziś posłużyć tylko w pewnym sensie autokrytyką - cudzie chwalicie, swojego nie znacie.

TELEDYSK ROKU

Tu też sobie oszukam. Wszystkie miejsca na podium, a także kilka poza nim należą się Sigur Rós za Valtari Mystery Film Experiment. Wspaniała idea i kolejny dowód na to, że kreatywność tego zespołu nie zna granic. Najpierw producenci filmowi tworzyli niskobudżetowe teledyski dostając wolną rękę - mieli nakręcić to, co pierwsze im przyjdzie na myśl po przesłuchaniu utworów na Valtari. Stąd np. jeden z teledysków do Ekki múkk (po polsku "oddychaj") to kurs postępowania w wypadku zakrztuszenia się. Później formuła rozszerzyła się - filmy mógł tworzyć już każdy. A później całość była wyświetlana w różnych klimatycznych miejsach. Well done, Sigur Rós, well done!

KONCERT ROKU
W 2012 już mam z czego wybierać. Pod względem koncertowym był to dla mnie po prostu wspaniały rok.

3. ÓLAFUR ARNALDS @ BLUE NOTE, POZNAŃ
Po wieczorze w Poznaniu z cudowną muzyką Islandczyka byłem jak obłoczek. Nawiązując do pewnego romansidła dla dziewczyn, które miałem ostatnio przyjemność oglądać czułem się wtedy jakbym był trzy metry nad niebem. Zapis emocji wywołanych tego dnia nie zmieściłby mi się w ogóle na tym blogu, dlatego napiszę tylko jedno - każda w jakikolwiek sposób wrażliwa osoba powinna kiedyś znaleźć się na koncercie Ólafura.

2. M83 @ OPEN'ER FESTIVAL, GDYNIA
To był genialny Open'er, jak już pewnie wiecie. Każdy festiwalowicz miał pewnie swoją ulubioną godzinę, swój ulubiony moment. Dla mnie był to koncert M83 na Tent Stage. Ciężko jest oddać atmosferę, która panowała w tym czasie w wielkim namiocie. To nic, że byłem już pozbawiony siły do życia - musiałem tam być. Midnight City było po prostu niezapomniane. Nigdy nie spotkałem się z taką reakcją publiczności, z taką euforią i aplauzem. Zupełnie jakby właśnie stało się coś na skalę dziejów świata. I tak trochę było.

1. KASABIAN @ IMPACT FESTIVAL, WARSZAWA
Nie mogło być inaczej. Nareszcie udało mi się trafić na koncert mojego ulubionego zespołu. I to jaki koncert! To nic, że stałem kilometr od sceny, że byłem otoczony sztywnymi fanami RHCP, że byłem na antybiotyku, a agonia pomyliła mi się z euforią. Po prostu byłem tam, zobaczyłem i usłyszałem ich na żywo. No i co najważniejsze - nie zawiodłem się w żadnym stopniu.


NADZIEJE NA 2013?

Bilansując ten punkt z poprzedniego roku muszę przyznać, że niemal wszystko się udało. Blur się reaktywowało, zaliczyłem pełno koncertów i znów rozszerzyłem swoje horyzonty. Problem w tym, że ciężko mi teraz sprecyzować moje oczekiwania na nowy rok. Bilet na Blur na Open'erze już mam. Mam nadzieję, że będzie to kolejny niezapomniany festiwal. Do tego chciałbym zaliczyć jeszcze parę dobrych koncertów (tylko żeby wszystkie nie wypadły mi w czasie matur..), np. Sigur Rós. Jeśli chodzi o nowe wydawnictwa to naprawdę nie wiem czego można się spodziewać. Mogę napisać jedynie o Foals, bo to co już pokazali z nowej płyty jest absolutnie fenomenalne. Poza tym życzę zarówno sobie jak i Wam wszystkim - jak najwięcej dobrej muzyki i jak najwięcej niezwykłych odkryć, bo to zapewni Wam naprawdę wiele niesamowitych uczuć, nawet jeśli będziecie w tym czasie siedzieć przy laptopie z jakimś niesmacznym drinkiem w dłoni.

Wszystkiego dobrego!









sobota, 27 października 2012

october swimmer

Październik. Niby złota polska jesień, a jednak piszę posta, a na podwórku mam już tyle śniegu, że może nawet jakiś mały bałwanek by wyszedł. Tupu tup po śniegu, dzyń dzyń dzyń na sankach.. To, że dziś musiałem zmagać się z epoką lodowcową to prawdopodobnie jedyne moje marudzenie zawarte w tym wpisie. Ten miesiąc bowiem dawno nie był tak dobry dla mojego 'ukochanego' miasta pod względem koncertów. Pewnie w kulturalnej historii Konina zdarzały się większe gwiazdy, było nawet więcej interesujących występów, ale myślę, że październik 2012 naprawdę warto zapamiętać. Nie jestem może jeszcze osobą notorycznie jeżdżącą na najlepsze koncerty, ale w ciągu ostatnich 2 lat trochę się ich nazbierało, byłem na dwóch dużych festiwalach, tak więc moje wymagania co do muzyki na żywo uległy znacznemu zaostrzeniu. Właśnie dlatego, że nawet w kontekście choćby tegorocznego Open'era czy kilku innych gigów te dwa konińskie występy w tym miesiącu zrobiły na mnie wielkie wrażenie.

19. października w Koninie wystąpiły Muchy. To było moje drugie spotkanie z zespołem. Pierwsze miało miejsce dokładnie w tym samym miejscu półtora roku temu. Niby wcale nie tak dużo, a jednak przez ten czas zmieniło się naprawdę wiele - zarówno w moim życiu, jak i w muzyce tego zespołu. Tym razem Muchy były w trasie promującej swój już trzeci album chcecicospowiedziec. Po przesłuchaniu i przeczytaniu wielu recenzji trzeba przyznać, że to najbardziej kontrowersyjne dzieło tych artystów. Na początku też nie byłem wielkim fanem tego wydawnictwa - tkwiłem raczej nadal w obozie notorycznych debiutantów.Wrażenia z poprzedniego koncertu też nie były jakieś niezapomniane - fajnie było usłyszeć na żywo Galanterię w dobrym towarzystwie, ale Muchy nie pokazały mi nic wielce ambitnego. Mimo to jakoś nie miałem problemów ze zdecydowaniem się na wyjście do Oskardu tego dnia. Wszystko zapowiadało się o tyle fajniej, że występowi towarzyszyła projekcja filmu mówiącego co nieco o historii zespołu. Polecam, naprawdę ciekawa sprawa, dobrze uzupełnia wiedzę o muzykach i uchyla nieco rąbka tajemnicy z ich prywaty. Poza tym jako support wystąpił koniński zespół One Sweet Moment - nie chcę ich jakoś krytykować, bo w sumie byli całkiem nieźli, ale jak dla mnie byli strasznie mało przekonujący. Spodziewałem się po nich więcej. Na plus fajny cover Moja i Twoja Nadzieja oraz świetny gitarzysta, na minus słabiutki cover Czerwony jak cegła i ogólnie mało oryginalna muzyka. No ale liczę, że coś z nich jeszcze ciekawego powstanie. Niemniej jednak to nie oni byli gwiazdami wieczoru. Pierwszą zauważalną różnicą w porównaniu z zeszłorocznym koncertem była postawa publiczności. Wówczas wszyscy stali w miejscu jak kłody, tym razem pod sceną była już nie grupka, a całkiem spora grupa bardzo aktywnych fanów. Zaczęło się od Robotyki, później pojawiło się m.in. Zamarzam, Wyjątkowo zwyczajnie czy hity ze starszych albumów takie jak Najważniejszy dzień, Przesilenie czy Zapach wrzątku. Wszystko bez wyjątku brzmiało naprawdę świetnie. Nieważne czy było to coś z nowej płyty, mało znane, a do tego wyśpiewane przez megafon co niemal kompletnie uniemożliwiało zrozumienie tekstów - atmosfera była wyborna. Osiągnęła ona temperaturę wrzenia przy wyczekiwanym Mieście doznań, przy którym kontakty na linii zespół-publiczność nie miały już praktycznie żadnych granic. Wszystko zakończyło Łu na żywo trwające chyba z 10 minut, a także krótki bis z kończącymi Rekwizytami. Kolokwialnie mówiąc Muchy rozniosły tę budę. Naprawdę muszę powiedzieć, że genialnie się bawiłem. Nie przeszkadzaj mi, bo tańczę mottem koncertu. Szczerze mówiąc zadowolony byłbym nawet gdyby występ udał się choćby w połowie tak jak to było tego dnia. Niczego specjalnego od Much nie wymagałem, a tymczasem spotkała mnie miła niespodzianka. Chcecicospowiedziec na żywo brzmi świetnie. Dopiero po koncercie mogę stwierdzić, że płyta jest naprawdę bardzo bardzo dobra. Jak do tej pory to chyba najbardziej ambitny, a przez to najważniejszy krążek zespołu. Muchy po prostu dorosły przez te 1,5 roku. Sam wokalista odpowiedział w sposób prosty - 'jesteśmy dorosłymi facetami'. Rzeczywiście coś w tym jest - na pewno takie miano pasuje już im bardziej niż notoryczni debiutanci. Udowodnili, że nie muszą już nic udowadniać. No i do tego to naprawdę świetni goście. Bardzo fajnie było z nimi pogadać, a fakt, że i całemu zespołowi się podobało rówinież bardzo cieszy.

Tydzień później w klubie Musztarda pojawił się ktoś z nieco innej beczki. Młoda, bardzo obiecująca artystka. Julia Marcell. Przyjechała, by promować album June. Świetny album, warto dodać. Sam miałem jej posłuchać w tym roku na Open'erze, jednak wyszło trochę inaczej i żałowałem tego praktycznie do 26 października. Dopiero tego dnia była okazja, by nadrobić straty. A nie posłuchać tej pani na żywo to doprawdy wielka strata. Klimat tego wieczoru był zupełnie inny niż tydzień wcześniej - zamiast pogo pod sceną królowały stoliki i krzesełka. Dobre piwo w takich okolicznościach smakowało naprawdę świetnie, choć i bez niego trudno byłoby lepiej spędzić ten czas. Julia Marcell to idealne towarzystwo nie tylko na czerwiec jak może sugerować tytuł jej płyty, ale także na październik i to nawet w Koninie. Bo i tym razem publiczność okazała się wyjątkowo ogarnięta i skora do bardzo żywiołowego reagowania. Sama wokalistka koncert zaczęła obficie zakapturzona, jednak dość szybko ujawniła nam się w całej okazałości. No i śpiewa tak ładnie jak wygląda. Był niemal cały krążek June - od Shhh na samym początku, przez utwór tytułowy, I Wanna Get On Fire aż po genialnie energetyczną Matrioszkę. Było też kilka kompozycji starszych, nieco bardziej opierających się na pianinie niż syntezatorach. Do tego pojawiły się też zupełnie nowe utwory. Mogę poświadczyć, że następny album zapowiada się naprawdę fantastycznie. To tylko dwie kompozycje, a pokazały potencjał niemal tak duży jak cała ostatnia płyta. Świetne jest to, że setlista sprawiała wrażenie indywidualnie dobranej. Kompozycyjny miszmasz stanowił dobry przekrój całej kariery wokalistki. Podwójny bis (m.in. CTRL i Aye Aye) pokazał za to, że owa kariera mimo, że krótka, to jest naprawdę udana. Julia ma w swojej muzyce tyle pewności siebie, że chyba nie wystarczało jej do kontaktów interpersonalnych - zarówno między piosenkami na scenie jak i w rozmowie wydaje się dość niepewna i skromna, ale to tylko dodaje jej uroku. Muzycznie jest dla mnie polską Björk. Będziemy mieli jeszcze z niej pociechę, to najlepsza rzecz, która się przytrafiła polskiej muzyce od bardzo dawna. Nie spieprzmy tego.


Jakby ktoś chciał sobie jeszcze trochę czasu pomarnotrawić to polecam moje dwie nowe recenzje na Brand New Anthem.

Mumford & Sons: http://brandnewanthem.pl/mumford-sons-babel/

The Magnetic North: http://brandnewanthem.pl/the-magnetic-north-orkney-symphony-of-the-magnetic-north/

sobota, 29 września 2012

music, what happened?




...to tak na wstęp, bo dawno nie pisałem. Nawet bardzo dawno. Co więcej wcale nie chodzi o to, że nie miałbym o czym pisać. Od czasu ostatniego posta popełniłem wyjazd nad morze, jeszcze zanim skończyły się wakacje. No ale jeszcze tak nisko nie upadłem, by brać ten temat na warsztat. Wydaje się, że dużo ważniejszym wydarzeniem były moje osiemnaste urodziny. Na facebooka nadawałoby się jako lifetime event, ale tak szczerze mówiąc to żadnej różnicy nie poczułem. Dowód mam od roku, tak samo prawo jazdy - tylko kwestia czasu aż przesiądę się do porządnej fury. O tym w sumie mógłbym kiedyś napisać..

Wrzesień pod względem koncertowym był całkiem gruby - mieliśmy Sigur Rós w Krakowie czy Coldplay w Warszawie. Co z tego, skoro nigdzie nie byłem? Zupełnie nic, bo powód przerwania trwającego niemal dwa miesiące milczenia jest jeszcze inny, ale również muzyczny. The 2nd Law - nowa płyta Muse.

Dlaczego miałbym traktować to jako coś ważnego? W skrócie można powiedzieć, że Muse pośrednio zmieniło moje życie. Dawno dawno temu dzięki miłym ludziom z internetów zacząłem się interesować swoim gustem muzycznym, a Muse było moją Mekką. Posłuchałem Absolution, zapuściłem włosy i zacząłem przywiązywać najwyższą wagę do tego czego słucham. Chłopaków z Devon darzę ogromnym sentymentem i mimo to, że z biegiem lat miłość do ich twórczości słabła to jednak nie zamierzam się ich jakoś wypierać.

Jak się pewnie domyślacie nie byłoby tego wpisu gdyby z The 2nd Law nie było czegoś na rzeczy. Co tu dużo mówić - jest mi przykro, bo ten materiał do mnie niezbyt trafia. W sumie nie powinenem się tak dziwić, bo przecież w ostatnich latach Muse robiło muzykę dla tych filmów o błyszczących się wampirach, a ostatnie Resistance było bardzo słabe. Niemniej jednak jakoś nie mogę przeboleć kolejnego zawodu. Możliwe, że to przez niezwykle naiwne nadzieje o powrocie do stylu z Showbiz, ale to też dlatego, że najnowsze dzieło Muse jest cholernie ambitne. 

Matt Bellamy to gość, o którym można powiedzieć naprawdę wiele. Jednak nazwać go 'tylko' świetnym gitarzystą i fantastycznym wokalistą czy nawet genialnym muzykiem to trochę za mało. Dla mnie jest on jednym z największych kompozytorów przełomu wieków. A w dzisiejszych czasach ten wyraz wydaje się nieco wymierać, bo pewnie ostatnią osobą, która została nazwana przez Was 'kompozytorem' był Chopin. Nowe wydawnictwo to najlepszy dowód na to, że zaangażowanie i wyobraźnia Bellamy'ego są naprawdę pokaźne.

O każdym utworze z The 2nd Law można się porządnie rozpisać. Zaczyna się od ostrego Supremacy, które zespół proponował do umieszczenia w nowym Bondzie. W sumie naprawdę nieźle by się to sprawdziło, cała piosenka brzmi jak dobry film akcji. Jest mocno, ale nie jest to typowy muse'owy pazur. To coś na siłę wyrafinowanego, przypomina mi odrobinę Live and Let Die w wykonaniu Guns N' Roses. A moim zdaniem ten zespół to naprawdę słaba inspiracja. Niemniej jednak swego rodzaju epickiego charakteru temu kawałkowi odmówić nie można, album naprawdę zaczyna się z grubej rury. Zaraz potem mamy Madness. Chyba najbardziej lajtowa piosenka Muse jaką kiedykolwiek stworzono. Równie dobrze mogłaby ją zaśpiewać Lana Del Rey w swetrze z angory. Chris Martin powiedział ostatnio, że to najlepsza piosenka grupy w jej historii. Nie słuchajcie gościa, on nagrywa z Rihanną. Nie ma prawa głosu. Prawda jest taka, że ten kawałek bardzo pasowałby też dla Coldplay. Niestety powinna istnieć jakaś niepisana zasada, że żaden z zespołów nie ma prawa wchodzić na gatunkowe terytorium drugiego z nich. Z drugiej strony - gratka dla fanów Undisclosed Desires, Supermassive Black Hole lub piosenek z soundtracku do sagi Zmierzch. Madness idealnie pasowałoby na tło dla tandetynych wampirzych miłostek.
Panic Station to dla mnie kolejne zupełne nowe skojarzenie związane z Muse. Moje pierwsze wrażenie - Bellamy nasłuchał się za dużo Green Day. I po raz kolejny nie mówię tego jako komplement. Porównanie do Queen już można byłoby dość pozytywnie traktować, bo nawet mało wprawny słuchacz rozpozna w tle coś bardzo podobnego do Another One Bites the Dust. Tyle, że wszystko w wersji okrojonej z wszelkiej możliwej zajebistości. Bellamy wokalnie ma potencjał niewiele mniejszy niż legendarny Freddie, ale nie powinen śpiewać jak Billie Joe Armstrong i robić piosenki, które są tylko pseudofajne.
Dalej mamy Prelude, a zaraz potem najjaśnejszy punkt The 2nd Law - Survival. Na początku nie mogłem się przekonać do tej piosenki, bo znana ona już jest dobre 2 miesiące. Po przesłuchaniu albumu doszedłem do wniosku, że w tej piosence najwięcej jest ducha Muse z całej kariery. Jest mocno, eklektycznie, a eksperymenty tym razem są udane. To taki kolaż wszystkich dobrych piosenek Muse bazujący trochę na Uprising. Krok do przodu - i to krok w dobrą stronę.
Niestety następujące dalej Follow Me uznaję za prawdopodobnie najgorszy utwór Muse w historii. Jest naprawdę tandetny. Wokal oczywiście jak zwykle pełen werwy - tyle że tym razem oznacza to, że piosenka idealnie pasowałaby do Radia Planeta. O ile Madness przez swego rodzaju prostotę można jeszcze wiele wybaczyć to w tym przypadku powtarzający się techno-dubstepowy motyw jest po prostu katastrofą. To brzmi jak jakiś remix, aż ciężko w to uwierzyć. Krok w bardzo bardzo złą stronę. 30 Seconds To Mars chyba nie chciałoby nawet mieć takiego kawałka.
O Animals akurat ciężko się szeroko wypowiedzieć. W porównaniu do innych piosenek nie niesie ze sobą żadnych kontrowersji i w całokształcie albumu wypada tylko jako wypełniacz tracklisty. Nie zapada specjalnie w pamięć, ale poza swego rodzaju monotonią czy po prostu nudą nie ma nic do zarzucenia. Jakby cała płyta taka była to nikt by się nie obraził. Tylko, że wtedy na pewno nie zostałaby wydana pod szyldem Muse. Prędzej Radiohead. No i fajne te zamieszki w outro.
Explorers też nie uzyska miana epickiego hymnu. Jesteśmy w zdecydowanie spokojniejszej części The 2nd Law. Piosenka daje wytchnienie, a kompozycji Bellamy'ego na pianinie naprawdę ciężko jest nie lubić. I o ile może nie jest to zbyt ambitna piosenka to jednak musi się podobać. Duży, choć zapewnie długo niedoceniony plus. 
Nikt nowo wydanych albumów nie uczy się na pamięć, ale Big Freeze nie pozostawiło u mnie w głowie żadnego śladu. Tak więc zanim jeszcze je sobie odświeże to już mamy na koncie bardzo poważną wadę. Choć z drugiej strony na płycie jest tyle momentów intrygujących, że chyba łatwiej będzie zapamiętać te niewywołujące nadmiernych emocji. I co tu dużo pisać - takie jest właśnie Big Freeze. Mało ciekawe, choć jeszcze na tyle w nim ducha starszego Muse, że z powodzeniem umieściłbym je na Resistance.
The 2nd Law to zbiór niespodzianek. Pora na największą. Save Me. Jakby kto pytał - za wokal odpowiedzialny tym razem jest Chris. Szczerze nie spodziewałem się, że to się kiedyś stanie. Po co miałby on śpiewać, skoro mamy Bellamy'ego z niesamowitym głosem? Tymczasem efekty są lepiej niż zadowalające. Do tej pory nie spotkałem się z porównaniem Muse do Porcupine Tree, lecz kiedy usłyszałem po raz pierwszy tę piosenkę to pomyślałem, że gościnnie występuje Steven Wilson. Czysty rock progresywny. Mój faworyt z całej płyty. Wielkie pozytywne zaskoczenie, wyszła z tego po prostu piękna muzyka. Choć gdybym nie znał wykonawcy to słysząc gdzieś ten utwór w życiu nie pomyślałbym o Muse. Może tego chcieli sami artyści? Wiem tylko, że Chrisa bardzo chętnie bym jeszcze posłuchał. Może jakiś projekt poboczny się urodzi, kto wie?
Och, zaraz. Przecież kolejna okazja jest zaraz tutaj. Za Liquid State także odpowiedzialny jest Wolstenholme. Mamy do czynienia z diametralną zmianą klimatu. Tym razem przenosimy się na obrzeża metalu. Sam nie wiem czy uznać to za demonstrację niezwykłej wszechstronności zespołu czy po prostu za pewnego rodzaju niezdecydowanie - osobiście jestem wielkim fanem Save Me, ale na pewno i Liquid State znajdzie wielu miłośników. To naprawdę ciekawa alternatywa dla Muse ze śpiewającym Mattem.
Na koniec całej płyty, podobnie jak w przypadku Resistance mamy do czynienia z czymś nieco bardziej specjalnym. Ostatnim razem była to symfonia Exogenesis, tym razem dwuczęściowy imiennik albumu.
Unsustainable to jedna z większych kontrowersji tego wydawnictwa. To kolejny pionierski pomysł Bellamy'ego. To nic innego jak po prostu gitarowy dubstep. I o ile zawsze wykazywałem się pogardą dla tego gatunku to tym razem muszę przyznać, że ten kawałek ma coś w sobie. Nie jest to może droga, którą chciałbym by Muse dalej się kierowało, ale jest to coś czego nikt wcześniej w takiej formie nie zrobił. Mam nadzieję, że nie spowoduje to, że stanę się fanem Skrillexa. Wtedy usunę bloga.

Naprawdę ciężko jest wydać jednoznaczy osąd na temat całego The 2nd Law. Jest to dzieło niezwykłe. W dyskografii Muse na pewno zajmie specjalne oddzielne miejsce. Album jest strasznie nierówny, a eklektyzm wprowadza chaos i niepewność. Co koniecznie muszę przyznać to fakt, że bardzo dawno żaden album nie wywołał we mnie tylu skrajnych i często antagonistycznych do siebie emocji. Tak też powinna działać prawdziwa muzyka. Nie można przejść koło niej obojętnie. The 2nd Law - hate it or love it. Jeden zmiesza zespół z błotem za taką ucieczkę od korzeni, inny będzie zachwycony różnorodnymi naleciałościami rodem z innych gatunków, a kolejny uzna to za nowoczesne wydanie Origin of Symmetry. Sam jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji, ale chyba tęsknota do Muse sprzed Resistance jest zbyt silna, a The 2nd Law będę traktował w kategorii specyficznego manifestu.

Jakby jeszcze Wam tekstu było mało - to dopiero jeden wątek. Jeśli uznamy nowe Muse za zawód (a tak możemy zrobić, bo moje pragnienia nie zostały zaspokojone) to mamy tylko jeden przykład z wielu w ostatnich miesiącach. Co się stało z tą muzyką? I nie chcę tu nawoływać do powrotu do The Beatles i lat siedemdziesiątych. To już dawno za nami. Który z Waszych ulubionych zespołów wydał ostatnio płytę najlepszą w swojej dyskografii? Albo chociaż znacząco lepszą od poprzedniej? Jakby się zastanowić to nawet lista by się co prawda uzbierała i może jest to moje subiektywne odczucie, ale odnoszę wrażenie, że teraz nowa muzyka w najlepszym wypadku jest co najwyżej akceptowalna. Nie chcę zanadto generalizować i nie mówię o nowych zespołach, które naprawdę potrafią być interesujące. Ale jakby spojrzeć na to na czym się wychowywały nasze muzyczne gusta to sprawa wygląda inaczej. Wspomniane Muse, również wspomniane Coldplay lub choćby Red Hot Chili Peppers, a nawet The Killers. Kto woli The 2nd Law od Absolution, kto Mylo Xyloto od A Rush of Blood to the Head, kto I'm With You od By The Way, kto Battle Born od Hot Fuss - ręka do góry. Nikt się nie zgłasza. Może dlatego, że nikt nie dotarł do tego punktu, ale możliwe, że także zgadzacie się ze mną. Muzyka się zmieniła, może to też wina nas - słuchaczy. Mamy zbyt wygórowane oczekiwania, a idole nie są w stanie ich spełnić. Przez to często czerpią inspiracje z innych gatunków, na siłę szukające czegoś nowego, niekoniecznie udanie. Stąd tak prosto zapomnieć o Angles The Strokes zwłaszcza, gdy nadal powszechnie żywi się ogromny sentyment do debiutanckiego Is This It. Ktoś powie, że zmiany są dobre i potrzebne. Jak najbardziej się zgadzam. Problem w tym, że nie jest ważna zmiana dla samego wprowadzenia jakiejś nowości. Sztuką jest zmiana na lepsze. Bardzo to życiowe zresztą.. Tymczasem dziś album uznajemy za udany gdy tylko da się go słuchać. Jakoś rzadko spotykam się z negatywnymi recenzjami ostatniego albumu Interpol, a jednak wszyscy siedzą tylko w erze Turn on the Bright Lights. A więc może ta swego rodzaju tolerancja? Choć z drugiej strony zbyt często widać jej brak. Jest trochę wyjątków jak choćby The Vaccines. Come of Age jest naturalnym następcą debiutu, obie płyty utrzymane są w porównywalnym klimacie i warstwie tekstowej. Obu słucha mi się świetnie. A jednak zawsze znajdzie się ktoś komu nie spodoba się brak nowej inwencji twórczej w tym zespole. Pamiętajcie - lepsze jest wrogiem dobrego. Nikt nas oczywiście do lubienia nowej muzyki nie zmusza, ale chyba musimy po prostu dać artystom wykonywać robotę po swojemu. Fajna muzyka chyba jeszcze nie umarła. Chyba.






poniedziałek, 30 lipca 2012

Impact Fest


Na mnie, jako mieszkańcu przeciętnie dużego miasta, Warszawa zawsze robi wrażenie. Poczucie, że coś wisi w powietrzu. I wcale nie chodzi o koncert Madonny ani upał. O tym, że wieczór ma być specjalny od razu informuje nas wszechobecna solidarność koszulkowa. Wszyscy idą na Red Hot Chili Peppers.

Impact Festival na początku wydawał mi się tworem, który tak trochę dziwnie pachnie. Ot, pewnego dnia gruchnął nius, że w Polsce gra RHCP. Dopiero jak kurz nieco opadł można było dostrzec informację, że pomimo iż wszystko wskazuje na zwyczajny koncert na czele z lokalizacją i ceną biletu (w tym podziałem na płytę i Golden Circle) to Amerykanie będą gwiazdą jakiejś szerszej imprezy. Byłem jednak bardzo sceptycznie nastawiony – festiwal 'no-name' i jedna tak wielka firma przy braku informacji o pozostałych wykonawcach sprawiły, że koncert już zaliczyłem do kategorii 'odpuszczam sobie'. No i wszystko byłoby okej gdyby nie pewno południe gdy to Live Nation podała do wiadomości, że kolejnym wykonawcą występującym na Impactcie będzie zespół Kasabian. Mój ulubiony istniejący zespół. Zespół, na którego występie w Polsce muszę być. Prawdę mówiąc długo nie wiedziałem co ze sobą zrobić, ale sporo czasu później udało mi się wszystko ze sobą pogodzić i bilet na Impact był w moim posiadaniu. 209 zł za jeden dzień i tak naprawdę jedynie trzech interesujących wykonawców (trzecim są The Vaccines) i miejsce na płycie z dala od sceny to dość sporo. Zwłaszcza, że za tyle samo miałbym karnet na Coke Live Music Festival, którego tegoroczny line-up jest tak słaby, że na szczęście nie muszę na niego jechać.
Pozostało mi tylko już włączyć Switchblade Smiles i wraz z Sergem zadać pytanie 'CAN YOU FEEL IT COMING?'

Przejdźmy do rzeczy – słówko o organizacji. W tym momencie dysponuję już takim doświadczeniem, że jak coś mi się nie podoba to mogę powiedzieć, że na innym festiwalu zrobili to lepiej. Cóż.. bogata strefa gastronomiczna, można się trochę przejść po namiotach, sporo także punktów do siedzenia i sączenia Carslberga lub Coca-Coli.. a, stop. Piwo. Nie dość, że trzeba było za nie dać 7 zł (czyli aż o złotówkę więcej niż u Alter Artu) to w dodatku nie można go było kupić tak od ręki jak kebaba czy Nestea – trzeba było postać w strasznie długiej kolejce do budki gdzie uiszczało się należność za odpowiednią liczbę sztuk napoju, a później z paragonem dopiero można było iść po upragnionego browara. Odrobinę irytujące, zwłaszcza, że za wszystko inne płaciło się po prostu pieniędzmi i to w miejscu rzeczywistego zakupu. Były dwie sceny – duża i mała. Mniejsza pozbawiona większych ograniczeń, większa podzielona na sektory i otoczona trybunami. Obydwie bardzo blisko siebie. Niemożliwe było więc przeprowadzanie koncertów jednocześnie, co jest akurat sporym plusem, bo można było posłuchać wszystkiego. Do czego się mogę przyczepić? Strefa znana jako GC była trochę zbyt duża, na widoku z płyty było sporo przeszkód, a jak ktoś kupił miejsce na trybunach to był już zupełnie przegrany. No i średnio z nagłośnieniem było chyba, nie mi to oceniać, ale czasem wokal trochę ginął w innych dźwiękach. A, jeszcze beznadziejny merchandise. Co prawda sporu wybór pamiętek dla fanów RHCP, ale zwykła koszulka z okładką Velociraptor! i trasą koncertową na plecach za 100 zł to trochę zdzierstwo.
Z tych takich ogólnych dygresji chciał wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Kiedy organizuje się festiwal opierając jego powodzenie na jednym zespole to trzeba się liczyć z tym, że publikę w 95% będą stanowić właśnie fani tego jednego wykonawcy. Będą się na niego nastawiać, a to oznacza mocne ograniczenie horyzontów. Ograniczony widz to niewygodny widz. Fan RHCP nie przyjedzie na taki festiwal poznać innych wykonawców tylko czeka na Under the Bridge na żywo. Dlatego line-up musi być przystępny także dla ludzi zamkniętych na nowe odkrycia. Prosty w odbiorze, może mało ambitny, ale wpadający w ucho. Tutaj było zbyt różnorodnie moim zdaniem, bardzo często nietrafiony target.

Skoro znalazłem się już na terenie festiwalu to wypadałoby iść na jakiś koncert. Trafiłem więc na Power of Trinity. Całkiem fajny polski zespół - trochę rozruszał publikę, bo rozgrzewać już nie musiał.. było za gorąco. Muzyka naprawdę O.K. - trochę punkowo, trochę reagge, wszystko jednak w naprawdę przyjemnym wymiarze. Raczej godni polecenia.

Dalej był Marlon Roudette, ale szkoda mi było marnować miejsca w cieniu pod parasolem Coca-Coli.. no ale Big City Life na żywo słyszałem.. :D

I Blame Coco. Nie mam nic do Coco, ale trochę niepotrzebnie ta cała fama, że to córka Stinga. Zdecydowanie wolałbym koncert tatusia, choć nie wiem czy zgodziłby się grać o jakiejś 17:00. Ogólnie zaczęło się całkiem przyjemnie, głos wokalistki zdecydowanie na plus. Słychać, że zespół jest taki trochę radiowy - przy każdej piosence miałem odczucie, że gdzieś to słyszałem. No i prawdopodobnie najgorszy cover Another Brick in the Wall jaki słyszałem na żywo.

Public Image Ltd. zdarzyło mi się kiedyś posłuchać, w dodatku jestem wielkim fanem Sex Pistols, więc nawet miałem nadzieję, że koncert mi się spodoba, ale z drugiej strony byłem przygotowany na klęskę. Niestety spotkało mnie to drugie. Na żywo są zbyt ciężcy do przełknięcia i myślę, że znakomita większość osób na tym festiwalu jest tego zdania. A raczej jestem w mniejszości wygłaszającej tak łagodne opinie. Ludzie po prostu zatykali uszy. To jest to o czym wcześniej pisałem - kompletnie nie ten odbiorca, nie ten festiwal. Dla mnie to też nie był dzień na taką muzykę. Pomimo, że zaczęli od znanego i lubianego przeze mnie This Is Not A Love Song to w chwilę później zacząłem mieć dość. Rzeczywiście było za głośno. Nie wiem czy należy uznać, że Johnny RRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRotten-AH! był w formie, ale niestety jego wokal miał świetne właściwości odstraszające. Nic dziwnego, że był wkurzony i stwierdził, że jesteśmy wszyscy 'fuckin' weak'. Koncert dał nam świetną zabawę - wyobrażanie sobie wokalisty w aranżacjach np. RRRRRRRRRRRadiohead. Bardzo bardzo bardzo chciałbym to usłyszeć.

Dalej na szczęście byli The Vaccines. Zasłużyli na dużą scenę i granie w lepszym momencie niż tuż przed Kasabian. No i dużo więcej czasu, mimo, że na koncie nadal mają tylko jedną płytę. Pierwszy występ festiwalu, który naprawdę sprawił radochę. Od tego właśnie jest ten zespół! Uśmiech na twarzy, trochę skakania i śpiewania - idealnie spełnili swoją robotę, strasznie żal mi było wychodzić wcześniej, by zająć miejsce przed najważniejszym koncertem. We wrześniu nowy album - polecam już teraz, no i czekam na kolejny występ, bo naprawdę super się zaprezentowali.

Chyba już pora na najważniejsze. Coś na co czekałem przez ostatnie lata mojego krótkiego młodzieńczego życia. Kiedy w 2010 grali na Open'erze, a ja tylko oglądałem ich występ na YouTube powiedziałem sobie, że następnego ich koncertu w Polsce nie przegapię. A przecież są jednym z najciekawszych bandów ostatnich lat, podobno miażdżą na żywo i ich koncerty przechodzą do historii - mowa o Kasabian.

Moja fascynacja tym zespołem trwa już dobre kilka lat. Poznałem ich dzięki uprzejmości mojej misjonarki muzycznej, której zawdzięczam to, że mój podstawówkowy gust wyprzedzał mój rozwój o parę lat. Fajnie, że po tylu latach to przy okazji tego koncertu udało się spotkać i nawet nie okazałaś się pedofilem ani mordercą ani ogrem i wiem, że czytasz bloga dla beki, droga P.!

Nasze super miejsca były jakiś kilometr od sceny, a w dodatku telebimy były zdecydowanie za nisko. Nie przeszkadzało mi to. Nawet jeśli jako jedyny na płycie znałem teksty i miałem ochotę bawić się lepiej niż godzinę na RHCP  to zdecydowanie nie obchodziło mnie to. Byłem tu, a oni byli tam. I właśnie zaczynali od Days Are Forgotten. Zacząłem się minimalnie jarać.
Następne było jedno z wymarzonych czyli Shoot the Runner. Chyba wtedy po raz pierwszy poczułem się maksymalnie szczęśliwy, choć średnio to do mnie dochodziło. Całą noc mógłbym krzyczeć 'shoot shoo the runner, i'm the king, she's my queen, BITCH!'.
W tym momencie zagrali chyba jedyną piosenkę, która nadawałaby się w miejsce zaraz jedynej piosence z płyty Empire na setliście. Velociraptor! od pierwszego odsłuchu wydawał mi się wielkim hitem koncertowym i tak też jest w rzeczywistości. No i Serge śpiewający po dinozaurowemu...
Jakby tego mało to piosenką uzupełniającą niesamowicie mocny początek koncertu było Underdog. Naprawdę wiem po co te piosenki zostały stworzone - dokładnie po to, by tworzyć tak fenomenalne momenty jak ten.
Mogłoby się wydawać, że trochę za wysoko postawiona poprzeczka jak na początek występu, ale to przecież Kasabian. I tak też apetyt rósł w miarę jedzenia. Where Did All The Love Go? okazało się istną perełką i brzmienie tej piosenki na żywo to inna liga w porównaniu z wersją studyjną. Później była trąbka i Let's Roll Just Like We Used To. Dużo bardziej ucieszyła mnie kolejna pozycja z setlisty - wielki smaczek dla fanów, stała pozycja koncertowa i relikt 'starego' Kasabian - I.D. Niesamowity klimat wprowadza ta piosenka, aż mi się łezka w oku zakręciła gdy usłyszałem te charakterystyczne telefoniczne dźwięki otwierające kawałek.
Pora na chwilę dla Serge'a - Take Aim zagrane i zaśpiewane z wielkim zacięciem. Sergiowi też podobał się Johnny Rotten.. :D Zaskakująco energetycznie było, świetną robotę zrobił ten kawałek, który na pierwszy rzut oka wydaje się najsłabszy na setliście.
Zaraz potem coś zdecydowanie mocarnego. Coś co miało być mocne i takie było. Istna wizytówka od Toma Meighana i Serge'a Pizzorno i punkt kulminacyjny koncertu. Niezastąpione Club Foot. Na pewno jeden z ważniejszych powodów, z których moje samopoczucie po występie było mieszanką euforii i agonii.
Kolejne mocne uderzenie przyniosło Re-Wired świetnie wpisujące się w tę setlistę. Za jej zwieńczenie można uznać piosenkę L.S.F. i wszystko co działo się dalej. Genialna piosenka wykonana przez genialny zespół. Jej melodię możnaby śpiewać w nieskończoność. Cały koncert mógłby się w ogóle nie kończyć, ale już podczas następnego Switchblade Smiles zacząłem odczuwać zmęczenie. Ciężko jest się drzeć, skakać, klaskać i machać jednocześnie i to przez godzinę. Zwłaszcza na antybiotyku. Ale co z tego? Właśnie zaczął się Vlad the Impaler, a Serge powiedział, że 'Poland, I want you to fuckin' jump'. W związku z tym zrobił się niezapomniany kocioł, a cały tłum rzeczywiście skakał. To się chyba musiało podobać z perspektywy sceny.
Wisieńką na torcie i idealnym zakończeniem było Fire. Po tej piosence już naprawdę mogłem umierać. I w sumie niewiele mi do tego brakło. Jednym z powodów było szczęście. Marzenie się spełniło. Byłem na koncercie Kasabian. I to jakim koncercie! To było doświadczenie, które można nazwać prawdziwym 'lifetime event'. Nadal mam ochotę śpiewać ich piosenki zupełnie jak w piątek wieczorem. Dopadła mnie też już post-festiwalowa depresja. Już zaczynam planować następny koncert Kasabian. Do tej pory byłem ich ogromnym fanem, ale teraz wydaje mi się, że ta relacja weszła na jeszcze wyższy poziom.
Jasne, setlista mogłaby być bogatsza. Nie było przecież legendarnego Empire, nie było Fast Fuse granego razem z fragmentem Misirlou z filmu Pulp Fiction. Nie było także kilku kawałków z ostatniego albumu granych na innych koncertach podczas tej trasy jak np. La Fee Verte, Man of Simple Pleasures czy Goodbye Kiss. Sam chciałbym trochę więcej z pierwszych płyt - Reason is Treason, Cutt Off, The Doberman, Stuntman.. Nie można mieć wszystkiego, a w razie czego pozostają live DVD i inne koncertówki.



Oczywiście głównym headlinerem tego festiwalu byli Red Hot Chili Peppers. Nie miałem jednak na nich siły ani ochoty. Najgorszą możliwą rzeczą, którą mógłby mi ktoś wtedy zaproponować to miejsce w Golden Circle. Kaszlałem jak gruźlik leżąc na trawie w jakiejś ekstazie. Sam koncert obserwowałem z bardzo daleka i spędziłem go tak, że śpiewaliśmy wszystkie piosenki. Problem w tym, że praktycznie żadna nie była piosenką RHCP. Może dlatego tak dobrze się bawiłem i na tym koncercie? Prawdopodobnie.
Co do wymiaru muzycznego - moja relacja pod tym kątem znajdzie się na NewAnthem, na dniach podrzucę linka.
oto i on: http://newanthem.pl/impact-fest-2012/

Impact Festival to przeszłość. Nie za bardzo wiem co napisać - mam tylko nadzieję, że dla choćby części publiczności było to tak udane doświadczenie jak dla mnie. Nieważne czy to ze względu na Kasabian, RHCP, The Vaccines czy choćby Public Image Ltd. Życzę sobie tylko jak najszybciej przeżyć podobną sprawę.

środa, 18 lipca 2012

GTP 2012








Cały czas było tu raczej muzycznie. Nie przeszkadza mi to, mam nadzieję, że nikt inny nie ma nic przeciwko. Myślę, że jak w końcu będzie o czymś innym to też nie będzie protestów. Dzisiaj moja miłość, nieprzerwanie ciągnąca się od dzieciństwa - motoryzacja. Ponoć już z poziomu wózka potrafiłem nazwać wszystkie samochody w okolicy. W podstawówce połowę szafek w moim pokoju zajmowały numery gazety Auto Świat, a od paru lat udzielam się w tej materii nieco bardziej fotograficznie.


Tegoroczne GTP było moim.. hm.. trzecim? czwartym? Na pewno drugim na torze. O co w ogóle chodzi z tym GTP? To co musicie wiedzieć - Gran Turismo Polonia odbywa się w Poznaniu od dobrych kilku lat. Ogólnie polega to na tym, że przyjeżdża do nas grupka Skandynawów w swoich Ferrari, Lambo i Porsche, by pojeździć parę dni na Torze Poznań. W rzeczywistości to robi się bardziej z tego impreza lifestyle'owa. Ostatnimi laty formuła wygląda następująco - w niedzielę przyjazd do Polski, pokaz na ulicach miasta dla publiczności, dalej kilka dni nauki na torze - szlifowanie umiejętności, no i przede wszystkim używanie szybkich samochodów do tego do czego zostały stworzone. Co noc odrobina międzynarodowego pijaństwa i powrót do Szwecji. Impreza zdecydowanie bardziej dla kierowców niż widzów, no ale tak się składa, że jakoś co rok przyciąga wielu łowców egzotycznych aut.


W Polsce ciężko o event z lepszymi samochodami. W dodatku są one na wyciągnięcie ręki, bo o ile żeby wejść na tor czy do parku maszyn na pokazie potrzebne są akredytacje, to na parking przed hotel może przyjść każdy. W ciągu kilku edycji przez Poznań przewinęło się sporo ciekawych okazów - Ferrari Enzo, większość modeli Lamborghini z ostatnich lat, Porsche Carrera GT, Ascari KZ1, Ford GT40... w tym roku specjalnością był Koenigsegg CCX. Wydaje mi się, że należałem do dość elitarnego klubu, bo chyba niewiele osób na początku lipca widziało swój nie pierwszy, a drugi egzemplarz tego modelu - parę lat temu na wakacjach pod Carltonem w Cannes stał czerwony, w towarzystwie między innymi Veyrona i LP670-SV.

                             

Co ogólnie mogę powiedzieć o tegorocznym GTP? Mam jakiś niedosyt. Może to dlatego, że byłem tylko 2 dni, niedzielę i poniedziałek (we wtorek już byłem w drodze na Open'era, o czym już czytaliście). Może to przez to, że moja fotografia motoryzacyjna przyjęła wymiar mocno epizodyczny. Z drugiej strony nie tylko ja jestem podobnej opinii. Moim zdaniem impreza trochę przerosła sama siebie. Oczywiście, ma być to event dla kierowców, nie dla fotografów czy kibiców, ale trochę brakuje tej kameralności. Co prawda na temat atmosfery to nie powinienem mieć nic do gadania, a moi towarzysze postarali się o miły wieczór na Starym Rynku, ale na pewno nie narzekałbym gdyby organizacja była inna. Pokaz odbywał się w lepszym miejscu niż w latach ubiegłych, ale odrobinę za długa wizyta na kebabie i Fortunie sprawiła, że musieliśmy przejść cały zamknięty teren dookoła i poczekać jeszcze pół godziny na otwarcie bram, by odebrać akredytację. To akurat nasz błąd, ale i w samym pokazie wiele brakowało. Zapowiadany Koenigsegg mocno oszczędzany, mało szaleństw (pewnie przez brak pewnego czarnego GT-R'a). Wąskie nawroty i pani w kamizelce na środku drogi hamująca wszystkich uczestników - to przydałoby się zmienić.


Co do toru... rok temu spędziłem tam 2 dni, przeszedłem wtedy dobre parę kilometrów, zgubiłem okulary, ale zrobiłem pełno zdjęć i mam mnóstwo dobrych wspomnień. W tym roku poza dobrą atmosferą w biurze prasowym nie było aż tak dobrze - jeśli chciałeś iść robić zdjęcia na zakręcie to nie mogłeś iść na spacer. Czekała Cię przejażdżka Fordem Transitem w odpowiednie miejsce i czas pod okiem jednego z panów 'Official' kiedy to można było sobie pofotografować. Może ostatecznie nie było to dla mnie jakimś wielkim uniedogodnieniem, ale koniec końców obraz całości się popsuł. W dodatku w poniedziałek na torze CCX'a nie było, podobnie jak Aventadora, którego właściciel chyba leczył kaca, 599 GTO zrobiło ze 2 okrążenia, a cała reszta nie robiła wielkiego wrażenia.

Jak już wiecie rok temu bawiłem się lepiej, ale to nie oznacza, że GTP 2012 było złe. Niesamowite jest zobaczyć Koenigsegga w Polsce. Wreszcie miałem okazję się mu dokładnie przyjrzeć, posłuchać dźwięku, zobaczyć jak otwierają się drzwi.. auto jest pod każdym kątem fenomenalne i robi ogromne wrażenie.

Aventador pomimo fatalnego koloru także pokazał, że Lamborghini robi bardzo emocjonujące samochody. Świetne odgłosy i najbardziej zadziorna stylistyka w okolicy. Zdecydowanie jestem na tak.

W line-upie samochodowym trochę brakowało klasyki, jedyną rekompensatą była obecność Audi ur-quattro. Ale jaką! Fantastyczne, bezkompromisowe, brutalne auto. Chyba mój ulubieniec tegoroczny. Przez plastikowe szybki widać było nagie mechanizmy. Prawdziwe monstrum.

                                                                                                                                                             

                 





Nagrodę dla najładniejszego auta przyznałbym chyba Maserati GranTurismo MC Stradale. Niby nic powalającego egzotycznością, auto dobrze znane, ale jednak ma coś w sobie, że nie mogę oderwać od niego oczu. Jest po prostu piękne. Idealny włoski design. No i piękna barwa dźwięku.
Jeszcze o jednym aucie chętnie wspomnę - Lotus Esprit. Osobiście przypadł mi do gustu i ma sporo zdjęć.

A właśnie, zdjęcia. Napisałem trochę bełkotu o imprezie, nie wiem czy chce Wam się to czytać, ale przynajmniej nie jest tak łyso. Zdjęć wszystkich chyba tutaj nie właduję, więc jakby ktoś miał ochotę to tutaj można obejrzeć wszystko w całości: http://jamesmay666.picturepush.com/album/218990/p-GTP-2012.html


P.S. wybaczcie różne rozmiary i dziwne umiejscowienia zdjęć - nie umiem ich poustawiać. Niby interfejs prosty, daje pole do popisu, ale i tak zdjęcia nie wchodzą tam gdzie chcę, a i literki są nieposłuszne. Nie będę zresztą Wam tu 100 zdjęć wstawiał - polecam wszystkim link podany wyżej.




P.S.2
komentarz do systemu wstawiania zdjęć i formatowania tekstu jak z Filip z konopii:


wtorek, 10 lipca 2012

Open'er 2012

Lipcowe marzenie nareszcie spełnione - wstąpiłem do grona openerowej społeczności przeżywając 4 dni pełne przede wszystkim dobrej muzyki.


DAY 0
Podróż, zakwaterowanie na polu namiotowym i straszne zimno - tak się zaczęło. Nie wpadłem na to, że 300 kilometrów w kierunku Bałtyku sprawi, że zamiast 35 będzie tylko 15 stopni. Niemrawe przyzwyczajanie się do Heinekena rozkręciło się wieczorem - w końcu miałem do czynienie z prawdziwą integracją. Naprawdę poznałem wspaniałych ludzi i okazało się, że po sąsiedzku mieszka dwóch świetnych gości z Irlandii. Zamiast oszczędzać siły na koncerty pół nocy zeszło na słuchanie irlandzkiego akcentu i egzystencjonalne rozkminy. Open'er już mi się podobał.


DAY 1


Po wielu rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że na papierze to dla mnie najlepszy dzień. Od 18:00 do samego końca interesowało mnie wszystko na Main Stage. I tak punktualnie festiwal rozpocząłem koncertem Fisz Emade Tworzywo. Jak ktoś mnie zna to się zdziwi, jak nie to może też - nie wyglądam na gościa, który lubi polski rap. W sumie tak rzeczywiście jest.. poza jednym wyjątkiem. Właśnie tym, który był prawdziwym openerem Open'era. Występ może nie okazał się jakimś niezapomnianym wydarzeniem, ale  przecież nikt tego nie wymagał. Było naprawdę bardzo pozytywnie. Wielki szacunek dla Fisza należy się za to co robi, moim zdaniem to niedoceniany artysta i zmienił moje osobiste podejście do tego gatunku muzyki.
Dwie godziny później pierwsza prawdziwa gwiazda, pierwszy zespół na który wiele osób czeka - The Kills. Tutaj też jakoś nie robiłem sobie nadziei na niesamowite widowisko - w końcu to dopiero pierwszy dzień, ledwie drugi koncert, a oni przyjeżdżają po raz pierwszy, pewnie nie wszystkim przypadną do gustu.. no i się pomyliłem. Polska publika zafundowała grupie wspaniałe przyjęcie, a oni się nam odwdzięczyli genialnym występem. Zdecydowanie faworyt do najlepszych show tego Open'era, wracając na chwilę do namiotu nie mogłem utrzymać normalnego kroku tylko ciągle byłem porywany do skakania przez wciąż kręcące się w głowie Fuck the People lub kołysania się jak przy Black Balloon. No i przede wszystkim Allison.. jaka ona jest cudowna! Zdecydowanie najlepsze wrażenia wizualne.
Zaraz potem miał być następny występ, przy którym ważny był także widok. Ale tym razem niekoniecznie chodziło o urodę artystki co o wizualizacje. Koncert Björk to już serio miało być wydarzenie. No i było. Jak cholera. Islandczycy naprawdę mają w sobie to coś, co zapiera dech w piersiach. Ona ma przede wszystkim głos, którego nie odda żadne studyjne nagranie, a w akompaniamencie chóru robi piorunujące wrażenie. A propos piorunów - też były. Tak samo jak petardy, iskry, ogień i ryjące mózg wizualizacje. Całość po prostu odbiera mowę. Naprawdę nie wiem kim trzeba być, by ten koncert przeżyć bez poruszenia. Przez te półtorej godziny każdy przy Main Stage miał swój własny osobny świat, w którym kontemplował prawdziwą muzykę. Ja odleciałem przy All Is Full Of Love, choć to chyba Crystalline zostawiło mnie z opadniętą szczęką, zwłaszcza po drum & bass'owym outro.

No i na sam koniec jeszcze inny klimat. To właśnie chyba jest w tym festiwalu najlepsze - różnorodność. I to nie chodzi o to, że jest siedem scen, że na każdej co innego, że na każdej ktoś coś dla siebie znajdzie.. przecież spójrzmy na samą scenę główną. Mieliśmy polski rap, zaraz potem ostre rockowe granie, później skandynawską alternatywę, a na koniec legendę lat osiemdziesiątych - New Order. Skoro już pisałem tyle o swoich oczekiwaniach to tu też wypada zaznaczyć, że to chyba na nich najbardziej czekałem. Sama świadomość, że usłyszę na żywo Love Will Tear Us Apart spędzała mi sen z powiek. Specjalna koszulka, drugi rząd od barierek przy scenie i wspaniałe Crystal od początku. Muszę jednak przyznać, że mimo faktu, iż ich muzyka ani trochę się nie postarzała, to jednak sam skład już ma swoje na karku i wokal trochę trąci myszką. Nie zmienia to faktu, że przeżycia mam naprawdę znakomite - co prawda Isolation czy nawet Transmission w wykonaniu Bernarda Sumnera to nie to samo co Ian Curtis z Joy Division, ale nie mam prawa narzekać - a Blue Monday czy wspomniane Love Will Tear Us Apart napełniło mnie szczęściem po same brzegi.

DAY 2

Drugi dzień kręcił się tak naprawdę wokół jednego. Justice. Było na ustach wszystkich i to nie tylko w czwartek, ale i wcześniej, a jak się okazało także dużo później. Wielkie nadzieje i wielkie oczekiwanie, ale na ten koncert przyjdzie jeszcze pora.
Akurat tego dnia line-up nie zachwycał, dlatego z braku innych ciekawych opcji odwiedziliśmy Dry The River na Tent Stage, co się okazało wyjątkowo udaną opcją. Fajny, mile koncertujący zespół. Przyjemnie jest też patrzeć, gdy grupa na scenie cieszy się z gorącego przyjęcia przez publiczność, a dokładnie z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia. Jeśli wierzyć basiście to był to ich ulubionych występ w karierze.. w każdym razie - są godni polecenia.
W międzyczasie na głównej scenie odbywał się ciekawy eksperyment - muzyka klasyczna na Open'erze za pośrednictwem penderecki /// greenwood. Trudno oceniać tylko po kilku minutach słuchania, ale niespecjalnie do mnie to trafia. Występ co prawda przyciągnął swoją publiczność i ogólnie uznaję to za naprawdę ciekawe posunięcie, ale wydaje mi się, że znakomita większość openerowskiej społeczności wolałaby w tym momencie iść na koncert jakiejś bardziej przystępnej gwiazdy.
Na szczęście na 22:00 planowany był Bon Iver. Nasi znajomi z Irlandii przyjechali do Gdyni głównie dla niego. Sam niezbyt przepadam za jego studyjnymi nagraniami (z wyjątkiem Skinny Love), ale jego koncerty zawsze przedstawiane były jako urzekające i niezapomniane. Nie jestem do końca pewien czy tak było - nadal nie jestem przekonany do stylu tego muzyka, choć przyznaję - podczas jego występu kilkakrotnie miałem to wewnętrzne poczucie, że jest on w stanie wywołać naprawdę głębokie emocje. Mam na myśli zwłaszcza końcówkę w postaci For Emma czy też odśpiewanego przez tłum Skinny Love.
W powietrzu jednak czuć było, że nadchodzi coś naprawdę grubego. Przed główną scenę na dobre pół godziny przed rozpoczęciem kolejnego koncertu było sporo przepychanek, a ludzie falowali od jednej strony na drugą. Każdy chciał być jak najbliżej, wszyscy zdawali sobie sprawę, że za kilka minut może zacząć się niewiarygodne show. Po odśpiewanym Gdzie jest krzyż? w końcu pojawiło się Justice. Duet, którego fenomenu jeszcze parę dni temu nie byłbym w stanie wyjaśnić. Ich występ jednak zmienił moje postrzeganie definicji słowa 'impreza'. Mówię szczerze - były momenty, że bałem się o swoje życie. Kocioł pod sceną był niesamowity i wyjścia z niego po prostu nie było. Jedna wielka masa ludzi ruszająca się we wszystkich płaszczyznach. Doprawdy niezapomniane wrażenie. Z jednej strony tak niezwykle energetyczne, a z drugiej tak strasznie pozbawiające wszelkich sił. Prawdopodobnie najlepszy koncert jaki w życiu może Cię spotkać, ale podziwiam ludzi, którzy byli w stanie utrzymać się w środku wszystkich podbarierkowych akcji od początku do końca. Nie mam zamiaru się rozpisywać - takie coś trzeba po prostu przeżyć, a We Are Your Friends można uznać za niekwestionowany hymn tego Open'era.

DAY 3

Jeden rzut oka na line-up i od razu przyspieszone bicie serca - ten dzień będzie dobry. I taki był..
Maina otwierali chłopaki z L.Stadt, zespołu, którego koncert ostatnio przegapiłem w Koninie, jednak zamiast miejsca pod sceną wybrałem miejsce na szczycie Heineken Lounge. Miejsce doprawdy zaszczytne, bo dające widok na niemal całe miasteczko festiwalowe i możliwość spokojnego posłuchania zespołu z głównej sceny, którego koncert wypadł naprawdę pozytywnie.
Jednak to nie zespół z Łodzi był tym na co wszyscy czekali (co widać było po frekwencji), a raczej kolejni wykonawcy - choćby Bloc Party. Ogólnie ten wieczór zapowiadał się na taki festiwal powrotów - zespół Kele Okereke wraca po kilku latach ciszy z nowym albumem, o Franz Ferdinand też nie było długo słychać, a The Cardigans to też swego rodzaju odrodzenie na Openerze. 'Long time no see' - tymi słowami przywitał nas wokalista Bloc Party. Był to pierwszy wieczorny koncert, który odbywał się przy genialnej pogodzie i pięknym zachodzie słońca, choć nawet i on został zakłócony przez chmury z gdyńskiego kociołka. Dobrze się nawet stało, bo atmosfera pod sceną była naprawdę bardzo gorąco. Wokalista miał świetny kontakt z publicznością i pomimo to, że nadal się w pełni do tej muzyki nie przekonałem (do licznych nowych utworów także) to na tym koncercie bawiłem się znakomicie - zwłaszcza przy zamykającym Helicopter. Naprawdę dobrze, że nas znów odwiedzili.

Dużo większe emocje towarzyszyły jednak kolejnemu wykonawcy. Na temat Franz Ferdinand ostatnimi czasy było zupełnie cicho, ale nikt o nich nie zapomniał. Alex powrócił z wąsikiem, a jego stylówa przypominała młodego nazistę. Nie wiem czy komuś to w ogóle przeszkadzało, bo koncert trzeba zaliczyć do ścisłej czołówki tego festiwalu. Usłyszałem wszystko co chciałem usłyszeć, przeżyłem Do you want to, Ulysses i Take Me Out. Genialnie zaprezentowali się na żywo, co było czuć dosłownie w kościach. Fantastyczna zabawa przepełniona muzyką, której nie da się nie lubić. W dodatku przeżyłem coś o czym zawsze marzyłem - surfowanie po tłumie. Przez cały koncert zdążyłem wysłać chyba z kilkanaście osób w górę i pomyślałem, że teraz szansa dla mnie. Było to przy nowym Animals & Trees, a wszystko poszło jak ze snu - sam środek tłumu, spokojna podróż na rękach publiki bez najmniejszego zawahania. Fenomenalne uczucie, wręcz nie do opisania. No i świetna droga ucieczki spod sceny - nie trzeba się przepychać. Zapytacie pewnie po co uciekać, skoro koncert tak dobry?

No cóż. M83. Jak już miałbym mieć jakiś powód to tylko taki. No i tak się złożyło, że zrezygnowałem z końcówki koncertu Franz Ferdinand, by pojawić się na Tent Stage. M83 grali w te ferie w Poznaniu i wtedy tylko obszedłem się smakiem, ale wiadomość o ich koncercie na Openerze była dla mnie genialnym niusem. Midnight City od ponad pół roku jest moim dzwonkiem na telefonie i do teraz go nie znienawidziłem, więc sami rozumiecie.. Dwa porządnie spędzone koncerty na mainie plus spacerek do sceny namiotowej i panujący tam zaduch sprawiły, że nie pchałem się już pod barierki. To nic - koncert był tak samo zajebisty w każdym punkcie. Od cudownego Intro, przez genialne Reunion i wręcz urzekającą interpretację We Own The Sky. No i przede wszystkim - Midnight City. To chyba mój ulubiony moment Heineken Open'er Festival 2012. Wykonanie, które dostarczyło niesamowitych emocji. Nic mi już wtedy nie przeszkadzało. Atmosfera była po prostu wybitna, w żadnym innym momencie podczas tych czterech dni nie usłyszałem takiego aplauzu i takiej reakcji publiczności. Po raz pierwszy byłem bliższy ogłuchnięcia od krzyków, a nie od głośników. Zespołowi też się to udzieliło - wokalista nawet nagrał wszystko z perspektywy sceny. No i to solo na saksofonie.. nie spodziewałem się, że je zagrają. Poczułem się w tym momencie absolutnie spełniony. Moim skromnym zdaniem - najlepszy koncert tej edycji.

Byli też The Cardigans, ale mogę ich oceniać tylko po wrażeniach ze spaceru od Tent Stage do własnego namiotu na polu kempingowym. Przechodząc koło sceny trafiłem nawet na My Favourite Game, a tak naprawdę tyle od nich chciałem usłyszeć. Kolejny udany dzień, w 100%.

DAY 4

Ostatni dzień koncertów. Strasznie szybko to zleciało.
No to co, może dziś przynajmniej stabilna pogoda? WRONG! Popełniłem życiowy błąd wychodząc do miasteczka festiwalowego w t-shircie i trampkach, bo już w drodze na Tent Stage złapała mnie wielka ulewa. Scena w namiocie okazała się niezłym ratunkiem przed deszczem, ale nawet gdyby warunki były idealne na plażę to i tak wybrałbym się na tamtejszy koncert Świetlików. Chciałem ich zobaczyć i mimo, że prawdopodobnie przez ten czas siedzę teraz w domu chory to wcale nie żałuję. Zwłaszcza utworów z pierwszej płyty w połączeniu z charyzmą i scenicznym stoickim spokojem wokalisty.
Szybki powrót na pole namiotowe, a tam błoto większe niż kiedykolwiek. Co więcej utworzyły się ogromne kałuże, przez które przepłynąć musiałem w moich już chyba świętej pamięci trampkach. Dobrze, że Mumford & Sons zaczęli się później, udało mi się przegapić jak najmniej. Zespół bowiem dawał sobie świetnie radę po raz pierwszy w Polsce. Nie przeszkadzała nawet złamana ręka wokalisty, a na niebie znów pojawiło się słońce. Jeden z bardziej optymistycznych momentów, no i przede wszystkim świetny występ. Bardzo miło było także usłyszeć kilka zdań łamaną polszczyzną ze sceny. Poza hitami z debiutanckiej płyty, które wprowadziły niepowtarzalny mumfordowy klimat pojawiło się też kilka nowych kompozycji zapowiadających kolejny dobry album.

Później ciężko było zdecydować co ze sobą zrobić - z koncertem The Mars Volta na mainie wygrała strefa gastronomiczna, na Janelle Monae spędziłem jedynie dwie piosenki (choć koncert był naprawdę udany), odwiedziłem także namiot i Friendly Fires. Ci ostatni byli chyba najlepszym posunięciem. Świetna impreza na Tencie, bardzo żywiołowy performance, no i bansujący wokalista - czego chcieć więcej by dobrze się bawić?

Tego dnia wszystko przebiegało jednak w nastroju oczekiwania - główną scenę tegorocznego Open'era mieli zamknąć The XX. Pod sceną taki tłum zjawił się chyba tylko na Justice czy Franz Ferdinand. Tylko, że w tym przypadku pod sceną nic się specjalnego nie działo. To był inny koncert. Zespół umyślnie wprowadził odmienną atmosferę, nie miał zamiaru zmieść sceny z powierzchni Ziemii. Zagrali po prostu swoją wspaniałą muzykę. Szkoda, że w takim tłumie ciężko było to odpowiednio skontemplować. Koncert był idealny do posłuchania. Wszystko było takie.. spokojne. Można powiedzieć, że nawet odrobinę miejscami zamulone - choćby Crystalised - tutaj prosiło się choć o gram przysłowiowego pierdolnięcia, The XX zagrali je jednak dużo bardziej majestatycznie niż na albumie. Tak było praktycznie ze wszystkimi utworami, co świetnie się sprawdziło choćby w przypadku Basic Space czy przede wszystkim magicznego Infinity. Jeszcze jedna uwaga - Intro spodziewałem się na początku, nie pod koniec..

Ostatnim moim koncertem tego festiwalu był SBTRKT. Ostatnia wizyta na Tent Stage, ostatni spacer po miasteczku festiwalowym. Prawdę mówiąc nie miałem już trochę na to siły. Trochę żałuję takiej postawy, bo party było przednie. To właśnie SBTRKT powinien zyskać miano tego klasycznego 'zamykacza' Open'era. Udało mi się trafić na moje ulubione Hold On, a także genialnie zagrane Something Goes Right.
Muzycznie to był już koniec.

DAY 5

Co tu dużo pisać? Powrót w miłej atmosferze, ostatnia udana przeprawa przez błoto, składanie namiotów i wielkie pożegnanie. Z wielkim bólem serca patrzyłem w kierunku Main Stage opuszczając Babie Doły. Wielkie muzyczne święto dobiegło końca. Z Gdyni wywiozłem wiele niezapomnianych doświadczeń. Zyskałem materiał do słuchania na całe wakacje, poznałem wielu genialnych wykonawców i niejednokrotnie muzyka mnie po prostu poruszyła. Do tego ta atmosfera.. nie wiem czy to był jeden z tych wielkich Open'erów, może ta edycja była nawet słaba, ale dla debiutanta wszystko robi niesamowite wrażenie. Myślałem, że rok temu na Coke'u było fajnie. HOF przebija jednak wszystko. Polecam każdemu, no i do zobaczenia za rok! :)


Wielkie pozdrowienia dla mojej ekipy z namiotu, bez której mój wyjazd pewnie nie miałby sensu i nie bawiłbym się ani trochę dobrze. Dzięki, że zadbaliście o wszystko i za towarzystwo!
Do tego podziękowania dla poznanych Irlandczyków, którzy w spadku zostawili nam swój.. namiot. 


+BONUS: moja pierwsza recenzja na NewAnthem: http://newanthem.pl/the-temper-trap-the-temper-trap/




środa, 20 czerwca 2012

New Anthem



Cześć, jeszcze o blogu nie zapomniałem. I nie martwcie się, nie napiszę nic o Euro. W sumie nie napiszę nic specjalnie twórczego nawet. Raczej będzie krótki komunikat z bonusem.






Pamiętacie może, że pisałem kiedyś o jakimś portalu muzycznym, na który mam niby pisać? Zapomnijcie. Mam już innego 'pracodawcę'.

www.newanthem.pl

Mam nadzieję, że tu będzie owocniej niż było to poprzednio.. niemniej jednak polecam bardzo ten portal, naprawdę super ekipa, sporo newsów, recenzje, relacje, wywiady, no i konkursy - teraz nawet karnet na Off'a można wygrać. No i coś ode mnie przeczytać. Trochę niusików już dałem, szykuje się pierwsza recenzja. Czytać, lajkować, propsować.

Nic tutaj nie pisałem już przez szmat czasu. Prawda jest taka, że w głowie cały czas mam sporo przemyśleń i innych rzeczy, którymi chętnie bym się tutaj dzielił i mam nadzieję, że w okresie nadchodzącym będę się tak nudził, że będę tu pisał naprawdę często. Obiecuję, że będzie coś jeszcze przed Openerem.

A za lojalność bonus - moja recenzja płyty KAISER CHIEFS – START THE REVOLUTION WITHOUT ME

„Niezdecydowani”

To tak naprawdę nie jest nowy album – nagrania były dostępne już w zeszłym roku na wydawnictwie „Future Is Medieval”. „Start The Revolution Without Me” to po prostu wydanie na rynek amerykański z ujednoliconą listą utworów, nowym tytułem i okładką. Pomimo to, że piszę teraz z Wielkopolski, a nie chociażby z Chicago to jednak chyba wystarczająco dobra okazja, by napisać o tym jak sobie teraz radzi Kaiser Chiefs.

Chyba wszyscy pamiętamy ich z wręcz nieśmiertelnego „Ruby”, ale aż trudno uwierzyć, że od ich debiutu mającego miejsce podczas boomu na zespoły indie rockowe mija właśnie 7 lat. Przez ten czas sporo nam się w muzyce zmieniło – gitary zostały wyparte przez syntezatory. O ile ten temat to materiał na oddzielną rozprawę, to jednak bez wątpienia brytyjska grupa nie zniosła tego najlepiej. Czy 3 lata ciszy od wydania nie najlepszego „Off with their heads” przyniosło zmiany na lepsze?

Słuchając ostatniego albumu odnoszę wrażenie, że interesujący pomysł na „Future is Medieval” w postaci możliwości stworzenia własnej okładki i samodzielnego wybrania piosenek na płytę wziął się nie tylko z wpływu ostatnio rosnącej tendencji ku personalizacji wydawnictw, ale także po prostu z braku zdecydowania. Kaiser Chiefs nie można zarzucić tworzenia na jedno kopyto – prędzej posądziłbym ich o swego rodzaju zatracenie tożsamości. Przez to jest tu trochę chaotycznie, a to męczące. Mamy tu zapędy na granie nieco ostrzejsze niż to, do którego brytyjczycy nas przyzwyczaili, ale także są tu piosenki brzmiące niemal jak Kraftwerk. I prawdę mówiąc nie jestem fanem żadnej z tych grup, a w szczególności tej romansującej z elektroniką. Na szczęście jest też kilka utworów typowo 'kajzerkowych', czy choćby coś tak nie pasującego do reszty jak kończące album akustyczne „If You Will Have Me”, które przypomina mi „Boxing Champ” i „Love's Not a Competition (But I'm Winning)” z „Employment”. Największe nadzieje daje singiel „Kinda Girl You Are”, który robi dokładnie to co potrafilły robić piosenki z dwóch pierwszych płyt – wkręca się i wywołuje uśmiech na twarzy już po pierwszym przesłuchaniu. Ale pomimo bardzo interesującego „Man On Mars”, które wydaje mi się jedynym nowym udanym eksperymentem tej płyty, oraz paru kawałków godnych zapamiętania myślę, że to wszystko to za mało. Co gorsza, to nie tylko za mało jak na Kaiser Chiefs. To za mało, żeby uznać „Start The Revolution Without Me” (lub jak kto woli „Future is Medieval”) za wystarczająco dobry album nawet bez zwracania uwagi na to kto go nagrał.

Czy będą oni coś jeszcze kiedyś warci? Nie mam prawa zabierać im szansy, nie mogę odmówić im wielkich ambicji, ale Kaiser Chiefs stali się po prostu bezpłciowi. Proponuję po prostu włączyć sobie stare dobre „Your Truly, Angry Mob” - jest to sugestia nie tylko dla Was, drogich czytelników, ale również dla panów z Leeds – może się na coś zdecydujecie.

4,5/10

niedziela, 6 maja 2012

wypowiedź szowinisty

Będę trochę kontrowersyjny. Pora na drażliwy temat, szczególnie drażliwy w moim otoczeniu ostatnim czasie. Zbieżność osób, nazwisk i sytuacji - przypadkowa.
Feminizm, szowinizm, r ó w n o u p r a w n i e n i e. Jesteśmy strasznie wyczuleni na tym punkcie. Prawie tak bardzo jak boimy się zrobić czegoś rasistowskiego - tak naprawdę w mojej opinii ten cały seksizm jest mniej więcej tym samym co rasizm tylko dotyczy innych odmienności, no i na szczęście nie prowadzi do takich poważniejszych konsekwencji, holocaust feministek nam chyba nie grozi.
W czym tkwi problem? Myślę, że poprawność polityczna nas prowadzi do zguby. Jesteśmy w takim błędnym kole. Przeczytałem dziś bardzo trafne stwierdzenie: "Feminism is the idea that we can make both sexes equal by focusing solely on the issues of one of them."
Założę się, że sporo osób nie zgodziłoby się z powyższym i owszem, może jest ono trochę uogólniające i odważne, ale jak najbardziej prawdziwe. To błędne koło, o którym mówię polega na tym, że ta cała powinność i poprawność polityczna ma na celu doprowadzenie do równouprawnienia wszystkich grup społecznych i to często za cenę zdrowego rozsądku. Robi się więc wszystko, by jednym żyło się teoretycznie tak samo dobrze jak innym, skupia się właśnie na problemach i interesach tych rzekomo pokrzywdzonych po to, aby zatrzeć pewne różnice. Doprowadzić do równości. Tylko, że to przecież paradoks. Takie działania dają tak naprawdę odwrotny skutek. W porządku, może zmiana jakiegoś prawa na takie samo dla kobiet i mężczyzn wygląda bardzo nowocześnie i prawidłowo, ale z drugiej strony to przecież pokazanie, że jedna z grup społecznych jest gorsza, jest inna, jest bardziej specjalna od tej drugiej. Nie miało czasem być odwrotnie? Jedni nie mieli być ani lepsi, ani gorsi, ani inni od drugich. Niepotrzebne są niektóre akcje i informacje. W Stanach Zjednoczonych ostatnio była sprawa z zabójstwem młodego afroamerykanina przez bodajże policjanta, rasy białej. Nie wiem dlaczego ludzi dziwi to, że pojawiło się tyle rasistowskich podejrzeń w tej sytuacji w kraju, w którym tak się podkreśla, że Barack Obama jest pierwszym czarnoskórym prezydentem. Pewnie publicyści chcą pokazać, jak rzekomo tolerancyjne stało się USA, że niegdyś zniewoleni dziś z powodzeniem rządzą najważnejszym państwem świata, ale to jest taki drobny przekaz podprogowy - 'w końcu nie jesteśmy takimi rasistami, w końcu czarnemu się udało'. Ja rozumiem, że trzeba znać historię i jej niechlubne niesnaski, ale takie podkreślanie tych różnych odmienności tylko jeszcze bardziej zakorzenia nam w umysły to, że różnice istnieją. A brakiem rasizmu nie jest tolerowanie rzekomych różnic tylko po prostu ich pomijanie. Może powiecie, że się czepiam, że sam wszędzie widzę rasizm. Nie zgodziłbym się z tym, bo to właśnie utwardzona świadomość o inności pewnych grup jest przyczyną tych groźnych przejawów nietolerancji - bo to, że kobieta nie ma szans na pracę w pewnych zawodach jest dużo mniejszą tragedią niż 77 ofiar Andersa Breivika.
Inną sprawą jest pewna hipokryzja zwłaszcza w feministycznych dążeniach. Kobiety chcą łamać stereotypy, być tam gdzie do tej pory byli tylko mężczyźni. Okej, pochwalam to, nie bądźmy już tacy staromodni, ale z drugiej strony w codziennym życiu to one pielęgnują pewne dziwne zasady. Poza tym.. czy to naprawdę Wam tak wszystko potrzebne, drogie panie? Nie zasługujecie na gorsze traktowanie (tak samo jak nie zasługuje na nie każdy mężczyzna), ale czy naprawdę tak wszystkie ciągniecie do górnictwa czy innych zawodów uznawanych za męskie i trudne? Można być poprawnym politycznie, ale pewnych rzeczy się nie da oszukać. Kobiety się po prostu do niektórych rzeczy o wiele mniej nadają niż mężczyźni. I to po prostu biologicznie. Człowiek na dłuższą metę jest po prostu ssakiem, zwierzęciem i matka natura zaprojektowała obie płci do różnych, uzupełniających się ról. I to słowo 'uzupełniający' jest kluczowe i na tym powinniśmy się opierać. Tak jak mężczyzna nie urodzi dziecka, tak kobiety nie mogą sikać na stojąco. I to, że od kilkuset lat wstecz pewną rzecz wykonywali zazwyczaj mężczyźni i to oni są do tej czynności dużo bardziej pożądani to świadczy o tym, że po prostu tak powinno być. To całe równouprawnienie jest dla mnie takim problemem bogatego świata. Problemem przekoloryzowanym i w dużej mierze powodowanym przez płeć słabszą. Jestem świadomy tego, że działa to w obie strony i nie przeszkadza mi rozszerzanie praw kobiet czy coś tylko po prostu moim zdaniem na świecie mamy wiele poważniejsze problemy, a i z tym nie potrafimy sobie odpowiednio poradzić. Poprawność polityczna nas zabija i będzie robić to tak długo, aż ludzie nie nauczą się pokory. Sam marzę o świecie jak z piosenki Johna Lennona. Z zapewnionym pokojem i dobrobytem dla wszystkich, bez rozdrabniania się na osobne dobro dla kobiet i mężczyzn, czarnych i białych, żółtych i zielonych, wysokich i niskich, leworęcznych i praworęcznych, niepełnosprawnych i zdrowych, chrześcijan i muzułamanów czy jaki kto jeszcze sobie podział potrafi wymyślić.

Zapewne wszystkie moje koleżanki czytają tego posta i czekają aż palnę coś szowinistycznego o kuchni (o ile mają tam internet). Cóż, pewnie dla niektórych ten post i tak był strasznie tendencyjny, a ja zostanę spalony na stosie. Wszystkim którzy tak pomyślą polecam odrobinę zdrowego rozsądku, pokory i dystansu. To, że śmieszą mnie żarty o kobietach w kuchni nie znaczy, że tylko tam bym je widział. To, że śmieszy mnie kawał o Żydzie, o który wszyscy się boją, że zostanie spalony nie czyni mnie antysemitą, tak samo jak chodzenie do kościoła nie czyni mnie chrześcijaninem, ani stanie w garażu nie zrobi ze mnie samochodu.
Pozdrawiam, szowinistyczna świnka.