wtorek, 10 lipca 2012

Open'er 2012

Lipcowe marzenie nareszcie spełnione - wstąpiłem do grona openerowej społeczności przeżywając 4 dni pełne przede wszystkim dobrej muzyki.


DAY 0
Podróż, zakwaterowanie na polu namiotowym i straszne zimno - tak się zaczęło. Nie wpadłem na to, że 300 kilometrów w kierunku Bałtyku sprawi, że zamiast 35 będzie tylko 15 stopni. Niemrawe przyzwyczajanie się do Heinekena rozkręciło się wieczorem - w końcu miałem do czynienie z prawdziwą integracją. Naprawdę poznałem wspaniałych ludzi i okazało się, że po sąsiedzku mieszka dwóch świetnych gości z Irlandii. Zamiast oszczędzać siły na koncerty pół nocy zeszło na słuchanie irlandzkiego akcentu i egzystencjonalne rozkminy. Open'er już mi się podobał.


DAY 1


Po wielu rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że na papierze to dla mnie najlepszy dzień. Od 18:00 do samego końca interesowało mnie wszystko na Main Stage. I tak punktualnie festiwal rozpocząłem koncertem Fisz Emade Tworzywo. Jak ktoś mnie zna to się zdziwi, jak nie to może też - nie wyglądam na gościa, który lubi polski rap. W sumie tak rzeczywiście jest.. poza jednym wyjątkiem. Właśnie tym, który był prawdziwym openerem Open'era. Występ może nie okazał się jakimś niezapomnianym wydarzeniem, ale  przecież nikt tego nie wymagał. Było naprawdę bardzo pozytywnie. Wielki szacunek dla Fisza należy się za to co robi, moim zdaniem to niedoceniany artysta i zmienił moje osobiste podejście do tego gatunku muzyki.
Dwie godziny później pierwsza prawdziwa gwiazda, pierwszy zespół na który wiele osób czeka - The Kills. Tutaj też jakoś nie robiłem sobie nadziei na niesamowite widowisko - w końcu to dopiero pierwszy dzień, ledwie drugi koncert, a oni przyjeżdżają po raz pierwszy, pewnie nie wszystkim przypadną do gustu.. no i się pomyliłem. Polska publika zafundowała grupie wspaniałe przyjęcie, a oni się nam odwdzięczyli genialnym występem. Zdecydowanie faworyt do najlepszych show tego Open'era, wracając na chwilę do namiotu nie mogłem utrzymać normalnego kroku tylko ciągle byłem porywany do skakania przez wciąż kręcące się w głowie Fuck the People lub kołysania się jak przy Black Balloon. No i przede wszystkim Allison.. jaka ona jest cudowna! Zdecydowanie najlepsze wrażenia wizualne.
Zaraz potem miał być następny występ, przy którym ważny był także widok. Ale tym razem niekoniecznie chodziło o urodę artystki co o wizualizacje. Koncert Björk to już serio miało być wydarzenie. No i było. Jak cholera. Islandczycy naprawdę mają w sobie to coś, co zapiera dech w piersiach. Ona ma przede wszystkim głos, którego nie odda żadne studyjne nagranie, a w akompaniamencie chóru robi piorunujące wrażenie. A propos piorunów - też były. Tak samo jak petardy, iskry, ogień i ryjące mózg wizualizacje. Całość po prostu odbiera mowę. Naprawdę nie wiem kim trzeba być, by ten koncert przeżyć bez poruszenia. Przez te półtorej godziny każdy przy Main Stage miał swój własny osobny świat, w którym kontemplował prawdziwą muzykę. Ja odleciałem przy All Is Full Of Love, choć to chyba Crystalline zostawiło mnie z opadniętą szczęką, zwłaszcza po drum & bass'owym outro.

No i na sam koniec jeszcze inny klimat. To właśnie chyba jest w tym festiwalu najlepsze - różnorodność. I to nie chodzi o to, że jest siedem scen, że na każdej co innego, że na każdej ktoś coś dla siebie znajdzie.. przecież spójrzmy na samą scenę główną. Mieliśmy polski rap, zaraz potem ostre rockowe granie, później skandynawską alternatywę, a na koniec legendę lat osiemdziesiątych - New Order. Skoro już pisałem tyle o swoich oczekiwaniach to tu też wypada zaznaczyć, że to chyba na nich najbardziej czekałem. Sama świadomość, że usłyszę na żywo Love Will Tear Us Apart spędzała mi sen z powiek. Specjalna koszulka, drugi rząd od barierek przy scenie i wspaniałe Crystal od początku. Muszę jednak przyznać, że mimo faktu, iż ich muzyka ani trochę się nie postarzała, to jednak sam skład już ma swoje na karku i wokal trochę trąci myszką. Nie zmienia to faktu, że przeżycia mam naprawdę znakomite - co prawda Isolation czy nawet Transmission w wykonaniu Bernarda Sumnera to nie to samo co Ian Curtis z Joy Division, ale nie mam prawa narzekać - a Blue Monday czy wspomniane Love Will Tear Us Apart napełniło mnie szczęściem po same brzegi.

DAY 2

Drugi dzień kręcił się tak naprawdę wokół jednego. Justice. Było na ustach wszystkich i to nie tylko w czwartek, ale i wcześniej, a jak się okazało także dużo później. Wielkie nadzieje i wielkie oczekiwanie, ale na ten koncert przyjdzie jeszcze pora.
Akurat tego dnia line-up nie zachwycał, dlatego z braku innych ciekawych opcji odwiedziliśmy Dry The River na Tent Stage, co się okazało wyjątkowo udaną opcją. Fajny, mile koncertujący zespół. Przyjemnie jest też patrzeć, gdy grupa na scenie cieszy się z gorącego przyjęcia przez publiczność, a dokładnie z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia. Jeśli wierzyć basiście to był to ich ulubionych występ w karierze.. w każdym razie - są godni polecenia.
W międzyczasie na głównej scenie odbywał się ciekawy eksperyment - muzyka klasyczna na Open'erze za pośrednictwem penderecki /// greenwood. Trudno oceniać tylko po kilku minutach słuchania, ale niespecjalnie do mnie to trafia. Występ co prawda przyciągnął swoją publiczność i ogólnie uznaję to za naprawdę ciekawe posunięcie, ale wydaje mi się, że znakomita większość openerowskiej społeczności wolałaby w tym momencie iść na koncert jakiejś bardziej przystępnej gwiazdy.
Na szczęście na 22:00 planowany był Bon Iver. Nasi znajomi z Irlandii przyjechali do Gdyni głównie dla niego. Sam niezbyt przepadam za jego studyjnymi nagraniami (z wyjątkiem Skinny Love), ale jego koncerty zawsze przedstawiane były jako urzekające i niezapomniane. Nie jestem do końca pewien czy tak było - nadal nie jestem przekonany do stylu tego muzyka, choć przyznaję - podczas jego występu kilkakrotnie miałem to wewnętrzne poczucie, że jest on w stanie wywołać naprawdę głębokie emocje. Mam na myśli zwłaszcza końcówkę w postaci For Emma czy też odśpiewanego przez tłum Skinny Love.
W powietrzu jednak czuć było, że nadchodzi coś naprawdę grubego. Przed główną scenę na dobre pół godziny przed rozpoczęciem kolejnego koncertu było sporo przepychanek, a ludzie falowali od jednej strony na drugą. Każdy chciał być jak najbliżej, wszyscy zdawali sobie sprawę, że za kilka minut może zacząć się niewiarygodne show. Po odśpiewanym Gdzie jest krzyż? w końcu pojawiło się Justice. Duet, którego fenomenu jeszcze parę dni temu nie byłbym w stanie wyjaśnić. Ich występ jednak zmienił moje postrzeganie definicji słowa 'impreza'. Mówię szczerze - były momenty, że bałem się o swoje życie. Kocioł pod sceną był niesamowity i wyjścia z niego po prostu nie było. Jedna wielka masa ludzi ruszająca się we wszystkich płaszczyznach. Doprawdy niezapomniane wrażenie. Z jednej strony tak niezwykle energetyczne, a z drugiej tak strasznie pozbawiające wszelkich sił. Prawdopodobnie najlepszy koncert jaki w życiu może Cię spotkać, ale podziwiam ludzi, którzy byli w stanie utrzymać się w środku wszystkich podbarierkowych akcji od początku do końca. Nie mam zamiaru się rozpisywać - takie coś trzeba po prostu przeżyć, a We Are Your Friends można uznać za niekwestionowany hymn tego Open'era.

DAY 3

Jeden rzut oka na line-up i od razu przyspieszone bicie serca - ten dzień będzie dobry. I taki był..
Maina otwierali chłopaki z L.Stadt, zespołu, którego koncert ostatnio przegapiłem w Koninie, jednak zamiast miejsca pod sceną wybrałem miejsce na szczycie Heineken Lounge. Miejsce doprawdy zaszczytne, bo dające widok na niemal całe miasteczko festiwalowe i możliwość spokojnego posłuchania zespołu z głównej sceny, którego koncert wypadł naprawdę pozytywnie.
Jednak to nie zespół z Łodzi był tym na co wszyscy czekali (co widać było po frekwencji), a raczej kolejni wykonawcy - choćby Bloc Party. Ogólnie ten wieczór zapowiadał się na taki festiwal powrotów - zespół Kele Okereke wraca po kilku latach ciszy z nowym albumem, o Franz Ferdinand też nie było długo słychać, a The Cardigans to też swego rodzaju odrodzenie na Openerze. 'Long time no see' - tymi słowami przywitał nas wokalista Bloc Party. Był to pierwszy wieczorny koncert, który odbywał się przy genialnej pogodzie i pięknym zachodzie słońca, choć nawet i on został zakłócony przez chmury z gdyńskiego kociołka. Dobrze się nawet stało, bo atmosfera pod sceną była naprawdę bardzo gorąco. Wokalista miał świetny kontakt z publicznością i pomimo to, że nadal się w pełni do tej muzyki nie przekonałem (do licznych nowych utworów także) to na tym koncercie bawiłem się znakomicie - zwłaszcza przy zamykającym Helicopter. Naprawdę dobrze, że nas znów odwiedzili.

Dużo większe emocje towarzyszyły jednak kolejnemu wykonawcy. Na temat Franz Ferdinand ostatnimi czasy było zupełnie cicho, ale nikt o nich nie zapomniał. Alex powrócił z wąsikiem, a jego stylówa przypominała młodego nazistę. Nie wiem czy komuś to w ogóle przeszkadzało, bo koncert trzeba zaliczyć do ścisłej czołówki tego festiwalu. Usłyszałem wszystko co chciałem usłyszeć, przeżyłem Do you want to, Ulysses i Take Me Out. Genialnie zaprezentowali się na żywo, co było czuć dosłownie w kościach. Fantastyczna zabawa przepełniona muzyką, której nie da się nie lubić. W dodatku przeżyłem coś o czym zawsze marzyłem - surfowanie po tłumie. Przez cały koncert zdążyłem wysłać chyba z kilkanaście osób w górę i pomyślałem, że teraz szansa dla mnie. Było to przy nowym Animals & Trees, a wszystko poszło jak ze snu - sam środek tłumu, spokojna podróż na rękach publiki bez najmniejszego zawahania. Fenomenalne uczucie, wręcz nie do opisania. No i świetna droga ucieczki spod sceny - nie trzeba się przepychać. Zapytacie pewnie po co uciekać, skoro koncert tak dobry?

No cóż. M83. Jak już miałbym mieć jakiś powód to tylko taki. No i tak się złożyło, że zrezygnowałem z końcówki koncertu Franz Ferdinand, by pojawić się na Tent Stage. M83 grali w te ferie w Poznaniu i wtedy tylko obszedłem się smakiem, ale wiadomość o ich koncercie na Openerze była dla mnie genialnym niusem. Midnight City od ponad pół roku jest moim dzwonkiem na telefonie i do teraz go nie znienawidziłem, więc sami rozumiecie.. Dwa porządnie spędzone koncerty na mainie plus spacerek do sceny namiotowej i panujący tam zaduch sprawiły, że nie pchałem się już pod barierki. To nic - koncert był tak samo zajebisty w każdym punkcie. Od cudownego Intro, przez genialne Reunion i wręcz urzekającą interpretację We Own The Sky. No i przede wszystkim - Midnight City. To chyba mój ulubiony moment Heineken Open'er Festival 2012. Wykonanie, które dostarczyło niesamowitych emocji. Nic mi już wtedy nie przeszkadzało. Atmosfera była po prostu wybitna, w żadnym innym momencie podczas tych czterech dni nie usłyszałem takiego aplauzu i takiej reakcji publiczności. Po raz pierwszy byłem bliższy ogłuchnięcia od krzyków, a nie od głośników. Zespołowi też się to udzieliło - wokalista nawet nagrał wszystko z perspektywy sceny. No i to solo na saksofonie.. nie spodziewałem się, że je zagrają. Poczułem się w tym momencie absolutnie spełniony. Moim skromnym zdaniem - najlepszy koncert tej edycji.

Byli też The Cardigans, ale mogę ich oceniać tylko po wrażeniach ze spaceru od Tent Stage do własnego namiotu na polu kempingowym. Przechodząc koło sceny trafiłem nawet na My Favourite Game, a tak naprawdę tyle od nich chciałem usłyszeć. Kolejny udany dzień, w 100%.

DAY 4

Ostatni dzień koncertów. Strasznie szybko to zleciało.
No to co, może dziś przynajmniej stabilna pogoda? WRONG! Popełniłem życiowy błąd wychodząc do miasteczka festiwalowego w t-shircie i trampkach, bo już w drodze na Tent Stage złapała mnie wielka ulewa. Scena w namiocie okazała się niezłym ratunkiem przed deszczem, ale nawet gdyby warunki były idealne na plażę to i tak wybrałbym się na tamtejszy koncert Świetlików. Chciałem ich zobaczyć i mimo, że prawdopodobnie przez ten czas siedzę teraz w domu chory to wcale nie żałuję. Zwłaszcza utworów z pierwszej płyty w połączeniu z charyzmą i scenicznym stoickim spokojem wokalisty.
Szybki powrót na pole namiotowe, a tam błoto większe niż kiedykolwiek. Co więcej utworzyły się ogromne kałuże, przez które przepłynąć musiałem w moich już chyba świętej pamięci trampkach. Dobrze, że Mumford & Sons zaczęli się później, udało mi się przegapić jak najmniej. Zespół bowiem dawał sobie świetnie radę po raz pierwszy w Polsce. Nie przeszkadzała nawet złamana ręka wokalisty, a na niebie znów pojawiło się słońce. Jeden z bardziej optymistycznych momentów, no i przede wszystkim świetny występ. Bardzo miło było także usłyszeć kilka zdań łamaną polszczyzną ze sceny. Poza hitami z debiutanckiej płyty, które wprowadziły niepowtarzalny mumfordowy klimat pojawiło się też kilka nowych kompozycji zapowiadających kolejny dobry album.

Później ciężko było zdecydować co ze sobą zrobić - z koncertem The Mars Volta na mainie wygrała strefa gastronomiczna, na Janelle Monae spędziłem jedynie dwie piosenki (choć koncert był naprawdę udany), odwiedziłem także namiot i Friendly Fires. Ci ostatni byli chyba najlepszym posunięciem. Świetna impreza na Tencie, bardzo żywiołowy performance, no i bansujący wokalista - czego chcieć więcej by dobrze się bawić?

Tego dnia wszystko przebiegało jednak w nastroju oczekiwania - główną scenę tegorocznego Open'era mieli zamknąć The XX. Pod sceną taki tłum zjawił się chyba tylko na Justice czy Franz Ferdinand. Tylko, że w tym przypadku pod sceną nic się specjalnego nie działo. To był inny koncert. Zespół umyślnie wprowadził odmienną atmosferę, nie miał zamiaru zmieść sceny z powierzchni Ziemii. Zagrali po prostu swoją wspaniałą muzykę. Szkoda, że w takim tłumie ciężko było to odpowiednio skontemplować. Koncert był idealny do posłuchania. Wszystko było takie.. spokojne. Można powiedzieć, że nawet odrobinę miejscami zamulone - choćby Crystalised - tutaj prosiło się choć o gram przysłowiowego pierdolnięcia, The XX zagrali je jednak dużo bardziej majestatycznie niż na albumie. Tak było praktycznie ze wszystkimi utworami, co świetnie się sprawdziło choćby w przypadku Basic Space czy przede wszystkim magicznego Infinity. Jeszcze jedna uwaga - Intro spodziewałem się na początku, nie pod koniec..

Ostatnim moim koncertem tego festiwalu był SBTRKT. Ostatnia wizyta na Tent Stage, ostatni spacer po miasteczku festiwalowym. Prawdę mówiąc nie miałem już trochę na to siły. Trochę żałuję takiej postawy, bo party było przednie. To właśnie SBTRKT powinien zyskać miano tego klasycznego 'zamykacza' Open'era. Udało mi się trafić na moje ulubione Hold On, a także genialnie zagrane Something Goes Right.
Muzycznie to był już koniec.

DAY 5

Co tu dużo pisać? Powrót w miłej atmosferze, ostatnia udana przeprawa przez błoto, składanie namiotów i wielkie pożegnanie. Z wielkim bólem serca patrzyłem w kierunku Main Stage opuszczając Babie Doły. Wielkie muzyczne święto dobiegło końca. Z Gdyni wywiozłem wiele niezapomnianych doświadczeń. Zyskałem materiał do słuchania na całe wakacje, poznałem wielu genialnych wykonawców i niejednokrotnie muzyka mnie po prostu poruszyła. Do tego ta atmosfera.. nie wiem czy to był jeden z tych wielkich Open'erów, może ta edycja była nawet słaba, ale dla debiutanta wszystko robi niesamowite wrażenie. Myślałem, że rok temu na Coke'u było fajnie. HOF przebija jednak wszystko. Polecam każdemu, no i do zobaczenia za rok! :)


Wielkie pozdrowienia dla mojej ekipy z namiotu, bez której mój wyjazd pewnie nie miałby sensu i nie bawiłbym się ani trochę dobrze. Dzięki, że zadbaliście o wszystko i za towarzystwo!
Do tego podziękowania dla poznanych Irlandczyków, którzy w spadku zostawili nam swój.. namiot. 


+BONUS: moja pierwsza recenzja na NewAnthem: http://newanthem.pl/the-temper-trap-the-temper-trap/




1 komentarz: