piątek, 23 sierpnia 2013

oda do czinkusia

Nastały smutne czasy. Moment przykry, lecz nieunikniony. Pora potrzebnych zmian. To w pewnym sensie naturalna kolej rzeczy, coś na co szczerze powiedziawszy długo czekałem. Żegnam się z moim bliskim przyjacielem. Pozbyłem się mojego Cinquecento.

Od zawsze marzyłem o tym, żeby moje pierwsze auto było nietuzinkowe. Oglądałem Top Gear i inne programy na TVN Turbo i zawsze wielkie wrażenie robiło na mnie jak do programu przychodziła wielka gwiazda, dziś mogąca pozwolić sobie na kolekcję kilku Ferrari i mówiła o tym, że w młodości jeździła jakimś strasznym gównem - w najlepszym wypadku Mini Morrisem. W Polsce wszyscy mieli Maluchy. Serio, dosłownie wszyscy. Każdy z pokolenia osób, którzy w PRLu byli już dorośli. W każdej motoryzacyjnej opowieści w mojej rodzinie główną rolę najczęściej odgrywał 126p. Ja też chciałem mieć swojego kaszlaka. Tym więc o to sposobem wylądowałem w.. Cinquecento. Mimo to można powiedzieć, że pierwotny cel został w pewnym stopniu zrealizowany.

Warto bym wspomniał też co nieco o innym ważnym aspekcie. Mój pierwszy samochód to też auto na kategorię B1. Po jakiś 20 miesiącach regularnego użytkowania i kilkunastu tysiącach przejechanych kilometrów mam już pewne podstawy, by się wypowiedzieć na temat tej kategorii. Ogólnie z perspektywy dnia dzisiejszego to naprawdę świetna sprawa. Jako osiemnastolatek dysponuje już pewnym udokumentowanym doświadczeniem za kółkiem. Regularna jazda przez ponad półtora roku naprawdę dużo mi dała. No i jest coś strasznie fajnego w poruszaniu się swoim samochodem już w wieku 16 lat. Jakby ktoś stał przed dylematem zrobienia sobie takiego prawka to naprawdę polecam. Gorzej to wszystko wygląda pod względem przepisów. Ogólnie do tej pory wyglądało to tak, że robisz 30-godzinny kurs jazdy w jakimś Cuore, zdajesz sobie szybko egzamin i możesz jeździć. Powiedzmy, że możesz, bo tak naprawdę to... nie możesz. Według kodeksu drogowego prawo jazdy kategorii B1 obowiązuje na samochody o masie własnej nieprzekraczającej 550 kg. To jakaś jedna trzecia tego ile waży przeciętne rodzinne auto. To mniej niż bolid Formuły 1. Nawet Smart ma masę około 700 kg. W normalnym świecie samochodów nie ma aut spełniających te wymagania. Są tylko pseudosamochody. Coś w stylu Ligiera Nova. Konstrukcja motocykla (a raczej skutera) i plastikowa 'karoseria'. Wolałbym jeździć te trasy na rolkach niż takim czymś. Największą głupotą w tym wszystkim jest to, że to kryterium jest po prostu idiotyczne. Czyni te kategorię martwą. Zmusza ludzi do przekrętów (słyszałem o Freelanderze na B1..). Kompletnie nie odnosi się ono do spraw bezpieczeństwa. Taki mały wózek sklepowy zgniata się jak kartka papieru i to czasem nawet pod wpływem wiatru. Przerabianie samochodów, by zbić masę to też przecież nic dobrego pod tym względem. No i jeszcze jedna ciekawostka. W świetle przepisów na B1 mogę jeździć Arielem Atomem lub Caterhamem, autami, których nikt na świecie żadnemu 16-latkowi nie powierzy, a nie mogę Punto, Clio, Golfem, Fiestą czy nawet Priusem. Kompletny nonsens. A wiecie co jest najlepsze? Od lutego 2013 roku nie można jeździć niczym. Tylko quadem i z jakiegoś powodu także Ligierem Nova, którego konstrukcja po raz kolejny okazuję się być tak beznadziejna, że nawet prawnie można potraktować go za pojazd, który nie jest samochodem. Jaki jest powód takich zmian? Otóż wcześniej wspomniane przekręty. Ludzie rejestrowali na B1 auta, które zdecydowanie ważą więcej niż 550 kg. Niezawodna logika rządzących doprowadziła do tego, że wraz z likwidacją problemu oszukiwania systemu prawnego mamy do czynienia z niemalże likwidacją tej kategorii. Taki Ligier Nova czy inny Microcar kosztuje ponad 30 tysięcy złotych. Nie lepiej, by taki 16 latek mógł kupić sobie 2-cylindrową Pandę z kompletem poduszek powietrznych, wspomaganiem kierownicy, ABS i ESP? Jak widać okazuje się, że nie...

Pierwszy samochód podobno jest jak pierwsza dziewczyna - nigdy w życiu się o nich nie zapomina. Z moim Czinkłe zapewne tak będzie. Co prawda jak tylko otrzymałem uprawnienia na kategorię B to Fiacik trochę odszedł w zapomnienie i trzeba było dodatkowych działań, by go odpalić, ale on po prostu miał coś w sobie. Coś strasznie pozytywnego. Zapewne widok mnie podjeżdżającego błękitnym Cinquecento budził politowanie, ale było to też na swój sposób urokliwe. Dość głośno pierdzący dwucylindrowy silniczek sprawiał, że za każdym razem wcześniej było mnie słychać niż widać - zwłaszcza, gdy ze starości po kolei zaczęły grymasić kolejne części układu wydechowego. Pomimo wręcz śmiesznie małej mocy potrafił on
jednak zapewnić sporo wrażeń. Prowadzenie tego auta to była nieustanna szarpanina - zwyczajnie nie zawsze wszystko chciało współpracować po myśli kierowcy. Każda podróż wymagała kilkuminutowej rozgrzewki na ssaniu, ruszaniu w najlepszym wypadku nie towarzyszył dym, a jedynie wielki hałas przy minimalnym ruchu, szamotanie się znikało dopiero na czwartym biegu, no i trzeba było sobie wyrobić umiejętność hamowania lewą nogą, bo przy każdym zatrzymywaniu się potrzebna była przegazówka, żeby silnik zwyczajnie nie zgasł. Jazda nim była doprawdy wyczerpująca, ale nie można powiedzieć, że nie dawała satysfakcji. Cinque było raczej królem skrajnego prawego pasa, choć osiagi same w sobie do jazdy miejskiej były wystarczające. Zrywnością co prawda nie grzeszył (zwłaszcza gdy miał tzw. gorszy dzień), setkę osiągał w czasie nieco tylko mniejszym niż 1 minuta, ale dało się nim nawet przekroczyć dozwoloną prędkość - maksymalnie był w stanie pojechać nawet niespełna 140 km/h. Wyprzedzać niby też się dało, ale budziło to przerażenie - zarówno wśród pasażerów Cinquecento, jak i ludzi jadących w samochodzie wyprzedzanym i oczywiście tym nadjeżdżającym znad przeciwka. Do spokojnego poruszania się parametry były wystarczające, spóźniałem się wszędzie tylko trochę. Za to na prowadzenie nie miałbym prawa narzekać. Jasne, z seryjnym zawieszeniem i wąskimi oponami do gokarta raczej nie mogę tego auta porównać, ale za to był bardzo lekki i z zakrętami radził sobie stosunkowo zwinnie. To trochę jak kiedy James May testował w Top Gear Fiata Pandę i uznał go za bardziej emocjonującą niż Corsę ulepszaną na Nurburgring - Czinkusiem też zawsze jeździ się na granicy przyczepności, przez co potrafił sprawić nieco frajdy. No i mówiąc zupełnie serio to jeździłem wieloma dużo droższymi samochodami, które prowadziły się o wiele gorzej niż ten. Najważniejsza była jednak zwrotność i manewrowość. Tym autem można było zawrócić na jeden raz niemalże na szerokości zwykłej dwupasmowej drogi. W dodatku niepotrzebne były w ogóle miejsca do parkowania, bo Cinque mieściło się wszędzie. Brak wspomagania rekompensowały kompaktowe wymiary. Do tego w zasadzie ani trochę mi ten ubytek nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie - lubię auta bez wspomagania kierownicy, można faktycznie poczuć się odpowiedzialnym za to jak skierowane są koła. Wspomniałem już o niewielkich rozmiarach autka, które z drugiej strony mogą okazać się problematyczne, ale jakoś nigdy nie brakowało mi przestrzeni. Dzisiejsze auta są dużo większe, ale kierowca w środku jest także bardzo opakowany przez deskę rozdzielczą i całą masę niepotrzebnych rzeczy. W starym dobrym Cinquecento z pozycji kierowcy można bez problemu otworzyć szybę za pomocą korbki w drzwiach pasażera, ale równie dobrze można zmieścić w nim 7 osób. I podjechać do McDrive'a. Polecam. Oczywiście wadą, którą ciężko pominąć jest raczej znikome bezpieczeństwo. Blacha ze znaczkiem Fiata potrafiła giąć się niemal pod wpływem wiatru, a strefa kontrolowanego zgniotu to raczej pojęcie, którego próżno szukać w broszurce opisującej ten samochód. I tu już wcale nie chodzi o to, że przy zderzeniu z jakąkolwiek przeszkodą pasażerowie Czinkusia nie mają szans. Dużo gorsze jest to, że często Cinquecento na drodze nie jest traktowane jak równorzędny pojazd. Jeszcze niedawno takie auta królowały na ulicach, dziś są sprowadzone do niższej kasty. To nic, że ten Fiat w mieście niewiele odbiega od Mercedesa, który w świetle przepisów powinien poruszać się z prędkością co najwyżej 50 km/h, co akurat dla Cinque żadnym problemem nie jest - wśród innych kierowców panuje bowiem przekonanie, że to auto zawsze na pewno jedzie zbyt wolno, a kierowca kupił prawo jazdy na giełdzie. Na Cinquecento można zawsze bezkarnie wymusić pierwszeństwo czy nawet zmusić do ustąpienia drogi. Najbardziej mnie zadziwiali ludzie, dla których wyprzedzenie mnie było punktem honoru, a sama myśl o trzymaniu się za tym autem przyprawiała ich o jakiś straszny stres. "To nic, że źródłem lekkiego zastoju na drodze jest starszy człowiek zamulający w swoim Peugeotcie 206. Na pewno jeśli wyprzedzę to Czinkłeczento to dojadę do celu 10 minut szybciej. A to, że aby to zrobić muszę z trudem rozpędzić swoje 25-letnie Audi do 65 km/h na jedynych 100 metrach, gdzie nie ma podwójnej ciągłej linii i zaryzykować czołowe zderzenie z nadjeżdżającym znad przeciwka tirem przy okazji zmuszając młodego w Fiacie do mocnego hamowania to już nic takiego znowu ważnego. To przecież czinkłeczento, to nie może tak być." Najlepsze, że zazwyczaj tak myślącym delikwentom udawało się ledwo przede mnie wcisnąć, a przez cały czas kiedy kierowaliśmy się wciąż w tym samym kierunku jechałem przyklejony do jego tylnego zderzaka. No cóż, kompleksy czymś trzeba leczyć. Przy okazji - pomyślcie sobie jak wolny od kompleksów musi być właściciel Cinque. Zawsze się mówi, że ktoś kto kupuje np. Hummera z wielkim V8 ma jakiś problem z samoakceptacją, a skoro Czinkuś jest przeciwieństwem takiego Hummera to stanowić naprawdę dobrą reklamą matrymonialną.

Tego typu auta darzy się miłością, ale jest to miłość trudna. Można powiedzieć, że tym Cinque jeździ się inaczej niż każdym innym autem. Głównie dlatego, że tego samochodu się trzeba po prostu nauczyć. Tak niby jest z każdym nowym pojazdem, ale to coś więcej, bo Czinkuś potrafi zaskoczyć nawet długoletniego właściciela. Co ciekawe, z awaryjnością nie było tak źle. Zazwyczaj nie miałem problemów z dotarciem do celu, choć często były to podróże wypełnione przerażeniem i wątpliwościami. Zdarzało mi się, że auto gasło na środku ruchliwego skrzyżowania lub ronda, ale potem zawsze odpalało ponownie. Jeśli musiałem się zatrzymać na dużo dłużej to było to najczęściej spowodowane tym, że kończyło mi się paliwo, a zawsze starałem się tankować kiedy sytuacja była już totalnie krytyczna. Co prawda był też pewien raz, kiedy w korku w miejskim szczycie Cinque wyzionęło ducha w chmurze dymu na środku drogi, ale nigdy żadna naprawa nie przekroczyła kwoty 200 zł. No i kilka razy byłem też holowany. Stałem się już ekspertem w tej dziedzinie. Samych napraw było dość sporo, no ale to żadna niespodzianka. Swoje lata auto już ma i pewnie sporo już też przeszło, a polska produkcja nie gwarantuje przecież niezawodności.

To z czego zawsze byłem dumny to wygląd mojego Cinquecento. Lakier był świeży, nie było rdzy, znaczących rys ani wgnieceń - a jeśli były to musiały zmierzyć się z lakiernikiem. Środek był czysty, a każdemu myciu towarzyszło pucowanie niskobudżetowymi środkami ochrony karoserii. Miałem tanie kołpaki z giełdy, które w rozmiarze trzynastu cali prezentowały się świetnie na tym małym autku. Do tego fajne radio z MP3 i USB, które znacznie przewyższało jakością poziom nagłośnienia w samochodzie (choć oba głośniczki także wymieniłem na nowe), więc w sumie równie dobrze mógłbym puszczać sobie muzykę z telefonu.. Na tylnej szybie naklejka z The Dark Side of The Moon (która do samego końca irytowała mojego tatę) i już było wiadomo czyje to Cinquecento. Moje. Bardzo moje.

Trudno się pogodzić ze sprzedażą takiego auta. Sentyment pozostanie na zawsze, ale nie na wszystko go starcza. W pewnym momencie włączają się względy finansowo-rozsądkowe i trzeba pójść z duchem czasu. Czinkuś wypełniał swoje zadanie dobrze. Woził mnie dobre półtora roku nonstop, a kiedy po kilku miesiącach jego usługi znów zaczęły być potrzebne ponownie stanął na wysokości zadania. Tak samo jest po kolejnej przerwie, ale za beneficjenta będzie robił już ktoś inny. To dla mnie smutny moment, ale jedyny słuszny. Do poruszania się mam swoją Alfę, którą uwielbiam. Cinquecento pozostając na podjeździe pod moim domem zapewne popadłoby szybko w ruinę. Tymczasem mam nadzieję, że trafiło w dość dobre ręce, które będą o niego dobrze dbać. Jeszcze za wcześnie, by z tego modelu robić youngtimera, rajdówką na KJSy raczej też nie zostanie, ale może kiedyś jak już będzie mnie stać na bezsensowne samochody to do tych pomysłów powrócę.

Arrivederci Cinque!






sobota, 13 lipca 2013

Open'er 2013

No to popełniłem wyjazd na Open'era po raz kolejny. Będąc na festiwalu po raz drugi mogłem zgrywać już pseudowyjadacza. Czułem się już zupełnie inaczej niż rok temu, wszystko było już dla mnie znajome, a sam przybyłem przygotowany na wszystko. Prawda jest też taka, że pomimo wyższej ceny biletu cała infrastruktura festiwalu niewiele się zmieniła. No chyba, że chodziło o to, że Ziółek zamówił na ten rok dobrą pogodę...

DAY 0

W porównaniu do zeszłego roku największą zmianą była ekipa, która mi towarzyszyła. Tym razem zamiast w cztery osoby pojechaliśmy w pięć... samochodów. Było nas więc około dwudziestu osób w około dziesięciu namiotach. Do tego w tym roku zostałem oddelegowany jako jeden z driverów zaliczając przy okazji moją najdłuższą trasę za kółkiem. Przekonałem się także jak dobrze potrafi smakować tzw. "piwo kierowców" wypite wręcz natychmiast po zaparkowaniu przy polu namiotowym. Sam camping różnił się tyle, że namioty kończyły się w tym roku jakieś 100 metrów wcześniej. No i w Czajnikowni pojawiło się 6 przedłużaczy zamiast dwóch. Na polu dostaliśmy miejsce, z którego wszędzie było daleko, ale namiot rozbity był w cieniu rzucanym przez brzozy. Przypadek? Nie sądzę.

Sam before był także dużo bardziej obfity niż w 2012 roku. Mam tu na myśli samą imprezę na parkingu, jak i to, co przygotowali dla nas organizatorzy. Red Bull Tour Bus tym razem uraczył nas koncertem, który mi się marzył od dawna - w autobusie wystąpił zespół KAMP!. Sam koncert jednak trochę nie sprostał moim oczekiwaniom. Zaczęło się od Sulk, mojej ulubionej piosenki, którą widziałbym osobiście na końcu zamiast na początku, które zostało wykonane w sposób uznawany przeze mnie za naprawdę straszny. Dalej mogło być już tylko lepiej i tak faktycznie było. Distance of the Modern Hearts, Can't You Wait, Melt i Cairo wybrzmiało już tak jak mniej więcej powinno, ale lekki niedosyt pozostał. Jak tylko pojawi się znów okazja dam KAMP! drugą szansę.

DAY 1

Mimo, że pierwszy koncert i pierwszego kaca miałem już na swoim koncie to Open'er zaczynał się na dobre dopiero dziś. Te otwierające festiwal dni mają to do siebie, że jakoś najbardziej wpadają mi w oko. Na podstawie papierowego line-upu zaplanowałem sobie koncertowo tę środę od samej 16:30 do późnych godzin nocnych. Oficjalnie Heineken Open'er Festival 2013 zacząłem od koncertu Patrick the Pan na Alterklub Stage (w tym roku pojawiły się nowe nazwy dla kilku scen, co wprowadziło zamęt w mojej głowie). Gość, o którym zapewne jeszcze nie słyszeliście, ale jak już usłyszycie to zdziwicie się, że byliście w stanie wcześniej żyć nie znając tak wspaniałej muzyki. Tak przynajmniej jest od strony studyjnej, sam występ nie należał do tych najbardziej porywających, ale to wcale nie o to chodziło. Zamiast rozgrzewki była inspiracja. Piotrek, czyli facet odpowiedzialny za cały ten projekt, to na żywo wręcz uroczo skromna postać. Granie odbyło się bez zgrzytów, było naprawdę ładne, a cover Radiohead zagrany na bisie spodobał mi się wybitnie. Ludzi, którzy zamiast iść z tłumem zmierzającym do Tent Stage zatrzymali się na tym koncercie było bardzo mało, ale nie sądze, żeby ktokolwiek tego żałował.
A co działo się na scenie w namiocie? Śpiewał bohater kilku ostatnich tygodni na polskim rynku muzycznym, nowy ulubieniec stacji radiowych i wielu nastolatek - Dawid Podsiadło. Wylansowany przez program X Factor, ale grający na tyle fajną muzykę, że można do jej słuchania bez wstydu się przyznać. Ten występ może tylko powiększyć grupę jego fanów - Tent był cały pełny, a charakterystycznego sposobu bycia piosenkarza nie da się nie polubić. No i muzycznie wypadł niczego sobie, trudno mu coś zarzucić, nawet pomimo wyraźnej tremy.
Pora w końcu zawitać na Maina.. przepraszam, od tego roku Open'er Stage. Sensowne było to dopiero przed godziną 20:00, bo dopiero wtedy zaczynał się tam pierwszy koncert, który dali moi starzy znajomi z CLMF 2011 - niezapomniani Editors. Dwa lata wcześniej ich performance pozytywnie mnie zaskoczył, tym razem również trzymali bardzo wysoki poziom. Przyjechali z nową płytą - The Weight of Your Love, który fantastycznie brzmi na żywo. A Ton of Love jest prawie tak dobre jak Munich czy Bullets i potrafi zostać w głowie na naprawdę długo, do tego świetne otwierające Sugar, czy Tom występujący solo z gitarą akustyczną w Nothing. Żałuję jedynie, że przy okazji tej trasy z setlisty wypadło Fingers in the Factories, które znakomicie spisywało się jak piosenka zamykająca koncert. Z drugiej jednak strony Papillon przyniósł także mocne uderzenie na sam koniec. No cóż, Editorsom życzyć można już tylko slotu headlinera przy następnej okazji..
Czy będzie jeszcze kiedyś okazja by zobaczyć na żywo Blur? Módlcie się o to. Wszyscy, bez względu na wyznanie lub jego brak. Nawet jeśli specjalnie Was to nie interesuje, to chodzi tu o mnie. Może i niektóre szanse trafiają się w życiu tylko raz, a wtedy są bardziej przez nas doceniane, ale serio - naprawdę wiele bym dał by to powtórzyć. Spokojnie mogę sobie ustawić to jako lifetime event. Od kiedy tylko pojawiły się plotki o kolejnej reaktywacji Blur zobaczenie ich na koncercie było jednym z moich głównych marzeń. Co w tym najważniejsze jednak to jednak to, że spełniło się ono w tak znakomity sposób. Damon Albarn, Graham Coxon, Alex James i Dave Rowntree byli w świetnej formie. Grali tak, jak gdyby ani oni, ani ich muzyka miała się nigdy nie zestarzeć, a przecież to wszystko ma już swoje lata. Nie było ani jednej słabej piosenki, nie miałem ani chwili wytchnienia, przeżywałem koncert od początku do końca, od Girls & Boys do Song 2. I to zarówno pod względem duchowym, bo zapewne uroniłbym kilka łez, gdybym nie był kompletnie odwodniony, co akurat wiąże się z przeżyciami fizycznymi. Mam tu na myśli kocioł pod sceną, który zaczął się już przy pierwszej piosence. Girls & Boys zacząłem blisko barierek, skończyłem jakieś 30 rzędów dalej, a mój papierowy Milky czekający na Coffee & TV, którego tak dzielnie broniłem podczas koncertu Editors, podzielił los swojego pierwowzoru z teledysku. Pod koniec koncertu byłem bliski już omdlenia, co jeszcze w życiu mi się nie zdarzyło, ale na szczęście przetrwałem, a miejsce pod sceną oddałem dopiero podczas bisów. To niesamowite jak na scenie zachowuje się Damon Albarn, jaki ma kontakt z publicznością, ile jest w nim energii i jak potrafi nią emanować. Nawet jeśli ktoś znał i czekał tylko na Song 2 to nie sądzę, żeby się nudził wcześniej przy Parklife czy nawet przy majestatycznym Caramel lub Trimm Trabb (o którym nie wiedziałem, że może mieć w sobie tak mocne uderzenie w drugiej części). Zagrali wszystko to, co najbliższe mojemu sercu: poruszające Out of Time, fantastyczne Coffee & TV, wspaniale odśpiewane przez tłum Tender czy wreszcie The Universal kiedy to najtrudniej mi było sobie uświadomić, że uczestniczę w tym wszystkim na żywo. It really really really really happened. Może to nie był najlepszy koncert Blur ever, zapewne chłopaków stać na dużo więcej, ale zespół kazał Polsce naprawdę długo czekać na siebie. Kiedy w końcu nas odwiedzili to myślę, że nie tylko publiczność, ale i sama grupa zapamięta ten występ na długo.

Po Blur festiwal mógłby się już dla mnie zakończyć, ale to nie znaczy, że nie obchodziły mnie inne fajne koncerty. Niestety tego dnia na bieganie między scenami nie miałem już sił i spacerek między Open'er Stage a Tent Stage trwał kilkakrotnie dłużej niż zwykle. Na szczęście alt-J poczekali na mnie jeszcze trochę z zakończeniem koncertu. Trafiłem na Matildę, Ms i co najważniejsze - Breezeblocks. Trzeba przyznać, że scena w namiocie strasznie im pasowała. Cudowny głos wokalisty rozchodził się po każdym jej zakątku, efekty audiowizualne także można było chłonąć w całości. Naprawdę nie sądziłem, że na żywo poradzą sobie tak dobrze, broniąc z wyróżnieniem dobre recenzje swojej debiutanckiej płyty. Będą z nich jeszcze ludzie, oj będą.
Mimo, że na więcej już naprawdę nie miałem sił to po drodze zahaczyłem jeszcze ponownie o główną scenę i koncert Kendricka Lamara. Powtórzę to po raz kolejny - nie jestem fanem czarnego rapu i prawdopodobnie się na nim zupełnie nie znam. Nie zmienia to jednak faktu, że koncert tego gościa bardzo mi się podobał. Potrafił zakumplować się z publiką i zapewnić jej sporo dobrej zabawy. Słychać było, że mamy do czynienia z kimś naprawdę dobrym w swoim fachu. Nawet jeśli ktoś nie przepada za tego typu twórczością to polecam odwiedzać takie koncerty - można pozbyć się wielu uprzedzeń, a zwykle panuje tam fajny imprezowy klimat, którego nie znajdzie się na indie zapychaczach.

DAY 2

Pierwszy dzień okazał się satysfakcjonujący, ale nauczył mnie też, że jeśli chce się zobaczyć jak najwięcej to nie warto pchać się pod samą scenę. Dzień koncertowy zacząłem dopiero od Tame Impala, przeniesionych kilka dni przed festiwalem na główną scenę. Z perspektywy czasu szczerze wątpię w słuszność tej decyzji. Muzycznie bowiem zespół wypadł świetnie - Apocalypse Dreams, Feels Like We Only Go Backwards, Solitude Is Bliss - to wszystko wybrzmiało tak jak należy, a w dodatku zostało urozmaicone o świetnie improwizacje. Niestety, wczesna pora, mała frekwencja i chyba dość słabe nagłośnienie odarły ten występ z klimatu. W dodatku zespół grał strasznie krótko, co było dla mnie kolejnym zawodem. Spodziewałem się czarnego konia festiwalu, wyszedł lekki niedosyt, ale wierzę, że w odpowiednich warunkach i przy poprawionym kontakcie z publicznością zespół nam się jeszcze zdąży odpłacić.
Krótki występ Tame Impala sprawił, że przerwa przed headlinerem była większa niż się spodziewałem. Wystarczyła na piwo, spacerek po miasteczku i krótkie zajrzenie na koncert Junip. Czy głos Jose Gonzaleza jest tak samo oszałamiający na żywo jak na płytach? Tak.
Headlinerem drugiego dnia festiwalu byli Arctic Monkeys. Dla naprawdę wielu osób był to główny powód dla zakupu festiwalowego karnetu. Do samego końca trudno mi było podzielić ten entuzjazm i do teraz nie w pełni ten zespół mnie do siebie przekonał. Oczywiście, nie sposób było odmówić temu koncertowi świetnej atmosfery, zwłaszcza stojąc w tłumie znającym wszystkie słowa piosenek. Czegoś mi jednak zabrakło, bo sam występ był dla mnie nieco nijaki, nie było w nim nic niezapomnianego. Raczej nie chodzi o setlistę, bo ta była bardzo ciekawa - poza nowymi singlami Do I Wanna Know? czy R U Mine? (kiedy to gitara Turnera odmówiła posłuszeństwa) pojawiły się hity takie jak I Bet You Look Good On The Dancefloor czy niezwykle fajny wariant Mardy Bum oraz mniej znane kompozycje albumowe, które chyba najbardziej przypadły mi do gustu rodzaju Teddy Picker, She's Thunderstorms i kończącego 505. Fanom "Małp" musiało się podobać, patrząc obiektywnie nie był to jednak najlepszy koncert tego festiwalu.

Do tego tytułu za to z powodzeniem może kandydować kolejny występ na Open'er Stage - Nick Cave & the bad Seeds. Można się było domyśleć, że będzie to dobry koncert, ale raczej z rodzaju "rozłóż karimatę, połóż się i patrz w gwiazdy", a wyszedł taki z rodzaju "biegnij pod barierki i szukaj szczęki". Serio, jeśli zajęliście miejsce przy barierkach to mieliście naprawdę szczęście. A to dlatego, że była spora szansa, że to razem z Wami Nick wykona swoje piosenki, pozwalając Wam śpiewać, spoglądać Wam w oczy i trzymać za ręce. To się nazywa interakcja! Nie jakieś wciskanie kitu, że "jesteście super tłumem, najlepszym na świecie, serio, wcale tego nie mówię w każdym miejscu, w którym gram, żeby zrobili trochę hałasu". To był koncert trochę inny niż wszystkie. Nick Cave ma 55 lat, mógłby być ojcem Alexa Turnera, a miał w sobie więcej energii niż całe Arctic Monkeys. Członkowie jego zespołu, którym także było bliżej do wyglądu Gandalfa niż Harry'ego Pottera pokazywali podobnie dobrą formę. Po scenie kilka razy fruwał smyczek, który wydaje mi się, że po pewnym czasie i tak już niezbyt nadawał się do użycia. W połączeniu z innymi instrumentami, na czele z pianinem, tworzyła się wielka ściana dźwięku wzbudzająca w słuchaczu wręcz niepokój. Nick to świetny facet i prawdziwy artysta. Potrafi się wznieść na poziom niedostępny dla zwykłego śmiertelnika nadal nim pozostając. Na scenie zamiast piwa pojawiły się filiżanki z kawą, przy Red Right Hand była mała pomyłka w tekście, przy Mermaids potrzebna była nawet ściąga, a w Into My Arms zabrakło mojej ulubionej drugiej zwrotki. To wszystko jednak tylko dodało dodatkowego smaczku. Po prostu cudowne wydarzenie.
Przy okazji zahaczyłem też o Silent Disco. Naprawdę fajna sprawa, zdecydowanie lepsze wyjście od koncertu Marii Peszek. Na takie dyskoteki to mógłbym chodzić regularnie, choćby po to, żeby co jakiś czas zdjąć słuchawki i przekonać się jak komicznie to wszystko wygląda bez akompaniamentu muzyki.

DAY 3

No to jesteśmy dopiero w połowie, a jeszcze dużo ciekawego przed nami. Na początek weźmy koncert naszego dobrze rokującego zespołu Rebeka. Jak lubicie KAMP! to oni też przypadną Wam do gustu. Zwłaszcza na żywo. Bardzo dobrze poradzili sobie z Tent Stage, aż szkoda, że grali o tak wczesnej porze, bo myślę, że nie mieliby trudności z rozkręceniem imprezy w godzinach nocnych w namiocie wypełnionym po same brzegi. Mamy kolejną perełkę w Polsce, o którą mam nadzieję, że odpowiednio zadbamy.

Palma Violets przyjechali do nas z Londynu i pomimo małego stażu na rynku muzycznym nie mieli w sobie ani grama kompleksów. Pokazali naprawdę świetne granie rozgrzewając publikę za pomocą przesterowanych gitar i mocnej perkusji. Było naprawdę fajnie, energetycznie, rockowo, po brytyjsku. Po prostu mocne uderzenie, które u wszystkich pod sceną wywołało długotrwały uśmiech na twarzy. Dopisać do zespołów wartych uwagi w przyszłości, nawet jeśli nie są najbardziej ambitni pod względem kompozycyjnym.

Jak ktoś czytał już jakiś mój wcześniejszy wpis na blogu to wie, że osobą nieomylną niestety nie jestem. Potwierdziło się to po raz kolejny - byłem przekonany, że Queens of the Stone Age nie przyciągną swoim występem dużej liczby zainteresowanych, a zespół zagra na jakieś 90% swoich możliwości, ale i tak nie będzie kto miał marudzić. Było inaczej - pod sceną zgromadził się po raz kolejny wielki tłum, a w dodatku zachowywał się genialnie. Nie sądzę, żeby Josh Homme ściemniał mówiąc, że byliśmy najlepszą publiką tej trasy koncertowej. Josh nie jest z gatunku podlizuchów. Powiedział w końcu "I fucking love you guys. And I fucking love Slayer." Czym mógł się nam zespół odwdzięczyć? Zrobił to poprzez jeden z najlepszych koncertów tego festiwalu. QOTSA udowodnili, że na chwilę obecną, po wydaniu takiej płyty, są jednym z najlepszych rockowych zespołów świata. To był ogień, od początku do końca. Fantastyczne, porywające gitarowe granie. Występ niósł ze sobą energię, która mimowolnie oddziaływała na każdego pod sceną. Tej sile po prostu nie dało się oprzeć. Na koncert wybrałem się z zainteresowaniem, ale bez nadmiernej ekscytacji, a opuściłem go jako psychofan Josha Homme'a. Myślałem, że fajnie będzie go zobaczyć na żywo, a tymczasem kiedy tylko w nieplanowany sposób wyszedł do barierek gdzieś koło Signing Tent to pobiegłem do niego jak jakaś piętnastolatka. Udało się przybić z nim piątkę (w tym jedną w twarz, ale przynajmniej mogę się chwalić, że dotknąłem jego zajebistej rudej łysiny), co uznaję za mój życiowy sukces. Ani przez chwilę nie pomyślałem, że mogliby przyjechać z Grohlem.. A, jeszcze wiadomość do tych wszystkich, którzy w połowie wyszli na koncert Nasa - przegraliście życie.

Po QOTSA na głównej scenie pojawił się zespół, który miał przynieść sporo wytchnienia. Tak też się stało, ale trochę też z tym spokojem przesadzili. Mowa oczywiście o The National, którzy na Open'era wrócili bardzo szybko, bo już po 2 latach. Trouble Will Find Me, ich najnowsza płyta jest dla mnie arcydziełem i cieszyłem się, by posłuchać jej na żywo. Pod tym względem koncert mnie nie zawiódł - I Should Live in Salt, Don't Swallow the Cap czy wreszcie ukochane Sea of Love wybrzmiały w sposób absolutnie mnie urzekający. Niestety, co do reszty miałem wrażenia tak jak podczas słuchania pozostałej studyjnej twórczości zespołu - było po prostu nudno. W związku z tym po 45 minutach się ulotniłem i na szczęście w setliście później nie pojawiło się Fireproof, tak więc nie żałuję.

Nie żałuję głównie dlatego, że na Tent Stage zaczynał się koncert Disclosure typowany przeze mnie do imprezy numer jeden tego Open'era. Czy tak ostatecznie było? Powiedzmy, że tak, ale myślę, że mogło być dużo lepiej. Chłopcy zagrali przynajmniej na pewno z podłączonymi mikserami, choć w sumie nie zdziwiłbym się, jeśli ktoś miałby wątpliwości. To, co grali na koncercie było bardzo podobne do tego, co możemy znaleźć na albumie, zabrakło improwizacji, nadania utworom nowej świeżości, takiej wisieńki na torcie. Bo nikt nie wątpi, że ich debiut to świetna płyta i będą z nich naprawdę ludzie. Mają jeszcze przed sobą dużo czasu i wielką karierę. Ręczę, że następny koncert można będzie zapisać już do tych niezapomnianych. Bo z tegorocznego to zapamiętam głównie niszczące Latch, gdzie pierdolnięcia było tyle ile być powinno, no i jeszcze remix piosenki Jessie Ware, którego obecność w setliście zwyczajnie mnie zaskoczyła.

DAY 4

Trudno było uwierzyć, że Open'er miał się skończyć już dziś. Wszystko, co przyjemne ma to do siebie, że mija szybciej. Niestety na koniec miało zostać to, co osobiście uznawałem za najmniej ciekawe. Zacząłem jednak od zespołu, który odwiedził Polskę już tyle razy, że sam nie wiem ile występów mają w tym roku w Polsce, no i aż wstyd powiedzieć, że nigdy się ich nie widziało na żywo. A podobno Crystal Fighters koncertują wyśmienicie bez względu na warunki. Muszę przyznać, że coś w tej opinii jest. Co prawda druga płyta nie jest tak różnorodna i nie niesie ze sobą takiego koncertowego potencjału, ale hity z debiutu i tak rozgrzały publikę. Ten zespół potrafi wywołać wielkiego banana na twarzy - ze sceny płynie energetyczna mieszanka dźwięków z hiszpańskim akcentem, przy których nie da się ustać w miejscu. Idealna dawka wakacyjnego klimatu, która dała pozytywne nastawienie na resztę dnia. Na tyle zostałem wciągnięty przez Crystal Fighters, że moja wizyta na koncercie Mount Kimbie została drastycznie skrócona do zaledwie jednej piosenki. Na szczęście było nią Made To Stray, czyli utwór, który najbardziej chciałem usłyszeć. Wrażeń dostarczyli mi więc dobrych, choć Tent Stage był raczej statyczny i dość pusty, tak więc poza stratami muzycznymi żadna nadzwyczaj dobra impreza mnie nie ominęła.
Kings of Leon byli headlinerami ostatniego dnia festiwalu. Byli najwyżej na plakatach, najwięcej osób przyjechało też tylko na ten jedyny koncert (pierwszy raz widziałem, żeby więcej było opasek jednodniowych niż karnetów), ale sprawili też największe rozczarowanie festiwalu. Przede wszystkim wydawało mi się, że było strasznie cicho. No, chyba że zdążyłem ogłuchnąć gdzieś po drodze, ale to raczej nie to. Do słabego nagłośnienia trzeba dopisać słabą publikę. Widać było, że na Kosakowo większość ludzi przyciągnął jedynie fenomen płyty Only By The Night (która jak dla mnie jest dość słaba) i dwóch hitów: Use Somebody i Sex On Fire. Ta grupa "fanów" wyraźnie była zdegustowana tym, że koncert zaczął się od kilku piosenek ze starszych płyt i że tak strasznie długo trzeba było czekać na te piosenki, na które tu przyjechali. Doszło do tego, że po drugiej piosenki spod sceny zaczął wychodzić cały sznur osób. Mówię serio: nie standardowe kilku słuchaczy, którym zrobiło się za gorąco w pogo, ale niekończąca się kolejka ludzi. Do dziś nie wiem co ich wykurzyło spod sceny. W zasadzie sam miałem podobny pomysł, żeby się ulotnić, np. pod prysznic, bo koncert był strasznie słaby. I to nie jest tak, że przyszedłem jakiś negatywnie nastawiony. Kings of Leon byli jednym z zespołów, które na żywo bardzo chciałem zobaczyć. Caleb śpiewał niestety jakby z playbacku, kontakt z publiką był zimny jak lód, zespół wyglądał wręcz na trochę znudzony. Zresztą i ja się tak czułem. Dobre strony? Było przynajmniej On Call. Ten bas na żywo naprawdę jest epicki. Do tego ten nowy kawałek jest zupełnie w porządku, trochę taki powrót do dobrych czasów po ostatnich dwóch mniej fajnych albumach. No i na Use Somebody było nawet przez te 3 minuty magicznie. Publika się obudziła, zespół tego robić nie musiał, bo i tak wszystko tłum odśpiewał za nich. Wyszło doprawdy pięknie, niestety w przeciwieństwie do Sex On Fire. Kojarzycie może przeróbkę ich występu z Reading w wersji SHREDS? http://www.youtube.com/watch?v=NOF1FJ7wGhw o tą dokładnie. Naprawdę wolałbym, żeby zagrali w ten sposób. No i co ciekawe sam riff z początku brzmiał dość do tego z filmiku. Było to po prostu słabe. Najlepsze było jednak to, że po płci na ogniu większość ludzi sobie zwyczajnie poszła, mimo, że koncert skończyło dopiero Black Thumbnail. To smutne, co stało się z tym zespołem. Wpadli trochę w pułapkę własnej popularności, z której ciężko będzie im wyjść. Medialny sukces im się już udał, ale niestety dalej wróżę im albo upadek albo twórcze zjadanie Only By The Night aż się ludziom po prostu nie znudzą.

Na koniec festiwalu na sceniej głównej zagościć miała muzyka poważna. Swoje wykonanie Electric Counterpoint autorstwa Steve'a Reicha miał zaprezentować nie kto inny jak.. Jonny Greenwood, gitarzysta skądinąd dobrze znany. Cieszyłem się na sam widok członka Radiohead, a jego gra była po prostu hipnotyzująca. Na zakończenie festiwalu miałem ochotę jednak na coś bardziej energetycznego. Z braku wyboru zajrzałem w końcu na Tent Stage gdzie grali Animal Collective. Niespecjalnie kumam ich muzykę studyjną, nigdy jej po prostu nie rozumiałem, ale na żywo ten chaos, kolaż dźwięków i psychodelia zdaje egzamin. Wiksa jedyna w swoim rodzaju, dość specyficzny rodzaj zabawy, ale na ostatni koncert Open'era nadał się wyśmienicie.

DAY 5

Heineken Open'er Festival 2013 oficjalnie się już skończył, ale w tym roku Alter Art sprawił nam miłą niespodziankę. Każdy, kto posiadał czterodniowy karnet miał także darmowy wstęp na koncert Rihanny. Trudno było narzekać na taką propozycję, choć oczywiste jest, że na miejscu artystyki z Barbadosu widziałbym chętniej kogoś innego. Ale na szczęście supportował jej nie kto inny jak Dizzee Rascal. Sam czekałem tylko na jedną piosenkę - słynne Bonkers, utworu, który definiuje słowo "pierdolnięcie" i przez który na imprezach czasem się umiera. Bonkers zakończyło koncert, który muzycznie był dość przeciętny - sam Dizzee jest spoko gościem, ale artystycznie jest to raczej poziom Seana Paula. Na szczęście zakończenie koncertu sprawiło, że będę nadal dla niego wyrozumiały - spełniło się jedno z moich marzeń, choć przysłowiowego pierdolnięcia trochę uciekło przez słabą jakość dźwięku. Ogólnie to jak na support grał zaskakująco długo, ale na Rihannę trzeba było jeszcze długo czekać. Z powodzeniem można było wypić piwo, zjeść sushi i ponudzić się jeszcze z godzinę, co zaskutkowało wybuczeniem piosenkarki jeszcze zanim pojawiła się na scenie. Kiedy to wreszcie uczyniła wrażenia wizualne były naprawdę pozytywne. Ładnie się prezentowała. Jak ze śpiewem? No trochę śpiewać umie. Ale tego playbacku było też trochę dużo. Nawet za dużo, a samo show nie było tak epickie jak przystało na gwiazdę tego formatu. Niemniej jednak muszę przyznać, że zwyczajnie podobało mi się. Poszedłem z założeniem, że nie dotrwam do końca, a wytrzymałem, a do tego nieźle się bawiłem. I to nawet bez takiej wielkiej beki, choć trudno było się nie śmiać z gimnazjalistek z rodzicami, fashionistek wyglądających identycznie i nastolatek w butach na obcasach. Tych 200-300 zł, które osobno trzeba by było zapłacić za koncert byłoby mi szkoda, ale koncert Rihanny podobał mi się bardziej niż Kings of Leon. Nie wierzę, że to powiedziałem.

P.S. to prawda.

DAY 6

Wielkie sprzątanie i wielki powrót. Trudno było się oswoić z myślą, że tego dnia już nie będzie żadnego koncertu, ale chyba i tak tęsknota za domem, wanną, miękkim łóżkiem i ceramiczną muszlą klozetową przeważyła nad pofestiwalową depresją. Open'er 2013 uznaję za festiwal niezwykle udany. Zarówno pod względem wrażeń osobistych, wiążących się z życiem poza koncertami, jak i samą muzyką płynącą ze scen. Było lepiej niż rok temu. No i już tęsknię za tym specyficznym klimatem panującym na Kosakowie, polu namiotowym, a nawet w całym Trójmieście. Zdecydowanie nie mamy się czego wstydzić, co potwierdza ogromna liczba obcokrajowców na tegorocznym festiwalu. Doszło do tego, że zaczepiając przypadkową osobę wolałem dla bezpieczeństwa mówić po angielsku, zresztą sam kiedyś zostałem zapytany o zapalniczkę przez Polaka, który posłużył się językiem Szekspira. Złe wieści są dla nas takie, że cena karnetu ma nadal rosnąć, a raczej trudno się spodziewać ulepszeń na polu namiotowym czy w samym miasteczku. Moja rada - za rok czekajcie do ostatniej chwili, jeśli wykażecie się refleksem to upolujecie jakąś okazję.

Co przegapiłem? Kondycyjnie nie wyrobiłem się na Crystal Castles. Opinie o ich występie krążą dość przeciwstawne, sam niestety straciłem okazję, by pozbyć się kilku uprzedzeń do tego zespołu. Warto też było podobno wstąpić na Matisyahu, bo publiczność została wpuszczona na scenę. No i przede wszystkim Devendra Banhart. Nie spotkałem nikogo, kto nie byłby zachwycony tym koncertem, a ja tymczasem kisiłem się na Kings of Leon. To moja największa porażka, choć z chęcią zaliczyłbym kilka mniejszych zespołów, na które zwyczajnie nie zdążyłem. Mam nadzieję, że za rok będzie okazja zobaczyć jeszcze więcej.

Subiektywne top 3 festiwalu:
1. Nick Cave & the Bad Seeds
2. Blur
3. Queens of the Stone Age.


Z pozdrowieniami dla PKN Stage,
wisiu.

niedziela, 16 czerwca 2013

guide to open'er 2013

Scumbag Ziółkowski skończył ogłaszać line-up najbardziej wschodniego europejskiego festiwalu. Wykonawcy są jacy są - nie ma Daft Punk, jest Maria Peszek. Możemy trochę w naszym cebulowym stylu ponarzekać lub poszukać dobrych stron. Co ja sądzę? Oczywiście, że mogło być lepiej. Dawno nie było tylu odgrzewanych kotletów, ale tak naprawdę to nie mamy się czego wstydzić, a jest się i czym chwalić. Nie mogę się jeszcze nazwać weteranem festiwalowym, ale lubię wciskać swoje trzy grosze w takie sprawy, tak więc postanowiłem przygotować subiektywne opracowanie artystów z Open'era.

Ogólnie pewnie jeśli ktoś wybiera się na festiwal to już ma wybrane swoich kilka celów, na które wie, że iść powinien. Załóżmy jednak, że odbiorcą mojego postu będzie laik, który dostał karnet na urodziny i niewiele mówią mu marki wymienione na plakatach. No, ewentualnie zna tylko Kings of Leon. Na jakie koncerty warto więc iść?

***** - must see

BLUR
To główny powód dla którego ja jadę na Open'era. A dlaczego powinni się tym zainteresować wszyscy? Cóż, jeśli wiesz czym jest Blur to tłumaczyć wiele nie trzeba. Jeśli nie - Blur można uznać za żywe legendy brytyjskiej muzyki, tej nieco bardziej współczesnej, głównie lat 90. i tego, co zwykliśmy nazywać britpopem.  Z obszerną twórczością pewnie większość się kiedyś miała okazję spotkać, a jeśli nie.. to jest co nadrabiać.
To już ostatni dzwonek, by to uczynić. Blur reaktywowali się niedawno i to w swoim oryginalnym składzie. Miało się skończyć na występie w Hyde Parku, na szczęście jest jeszcze światowa trasa, w tym wizyta na Babich Dołach. Plotki chodzą różne, ale koniec tej trasy może być także końcem Blur. Już samego Damona Albarna, pomimo jego zaangażowania w liczne projekty muzyczne, ciężko jest złapać na koncercie, a okazja do posłuchania tego zespołu może się już nie powtórzyć. W dodatku nie są jeszcze starymi dziadkami grającymi swoje piosenki gorzej niż cover-bandy. Popatrzcie sobie na koncerty z tej trasy albo wspomniany wcześniej występ zapisany na DVD Parklive. Są w formie. A jeśli nadal pozostajesz ignorantem - każdy by chyba chciał posłuchać Song 2 na żywo. Ale ja tam wolę Tender i The Universal.

Disclosure
Daję im spory kredyt zaufania - to mój typ na jeden z najlepszych koncertów tego Open'era i jedne z większych gwiazd tego roku w muzyce. Zbawiciele elektroniki, której notabene wcale nie trzeba jeszcze zbawiać. To będzie naprawdę dobra impreza. Co prawda ostatnio świat obiegły zdjęcia, na których Disclosure miksują unplugged, ale jakoś nie mam zamiaru się jeszcze do nich zrażać. Debiutancka płyta jest po prostu świetna.

Jonny Greenwood & Steve Reich
Mieć okazję zobaczyć Greenwooda w akcji i nie skorzystać to grzech. Do tego Steve Reich jako jeden z najważniejszych współczesnych kompozytorów. Nie chcę udawać znawcy ani wielkiego miłośnika muzyki klasycznej, ale taka obsada to naprawdę coś interesującego i czuję w kościach, że warto poświęcić na to wydarzenie swój czas. Zwłaszcza, że koncert ten szykowany jest na zakończenie festiwalu, warto się trochę odchamić na koniec.

Nick Cave & the Bad Seeds
Tego pana już można uznać za żywą legendę. Nie sposób nie uwielbiać go za całokształt jego twórczości, za muzykę jedyną w swoim rodzaju. Co jednak najlepsze Nick Cave jest nadal w cholernie dobrej formie. Ostatnia płyta to nie żadne odcinanie kuponów, lecz kolejny genialny longplay. Ten koncert zapowiada się na prawdziwą ucztę dla duszy.

Queens of the Stone Age
Mało już jest takich zespołów, które grają prawdziwego rocka. Dla fanów tego gatunku opcji jest kilka - wybrać się na koncert jakiś ledwo żywych dinozaurów sceny lat 70., trafić na inny festiwal, gdzie ostrzejsze brzmienia są na porządku dziennym (lecz nadal nie mają za wiele wspólnego z klasycznym rockiem) lub zadowolić się coraz to mniejszą dawką gitar serwowaną przez indie grupy. Na szczęście QOTSA jest rozwiązaniem bezkompromisowym. Zespół z Joshem Hommem na czele powinien na żywo dostarczyć naprawdę wielu wrażeń. Szkoda tylko, że nie przyjedzie razem z nimi Dave Grohl, którego grę na perkusji można usłyszeć na ...Like Clockwork. Bez niego jakoś sobie też poradzą, trust me.

Tame Impala
Strasznie ciekawy jest to zespół. Opis zachęty może być podobny do tego, który towarzyszy QOTSA, jednakże Tame Impala czerpią garściami z twórczości takich legend jak The Beatles czy Pink Floyd (Queens of the Stone Age to w prostej linii spuścizna po Nirvanie) przenosząc to, co najlepsze z dawnych czasów na festiwale dnia dzisiejszego. Mają jednak w sumie jednak do tego pierwiastek nieobliczalności - coś, co bardzo intryguje i sprawia, że naprawdę aż ciągnie pod scenę... Kto jeszcze nie słuchał - koniecznie zapoznać się z Lonerism, jednej z najlepszych płyt w 2012 roku.



**** - naprawdę warto

ALT-J

Świetny debiut, jedna z najlepszych płyt ubiegłego roku, Mercury Prize, uznanie na rynku i duża przyjemność ze słuchania. Oryginalna twórczość, ale czy takie granie będzie brzmieć dobrze na otwartym festiwalu (nawet w namiocie)? Wypadałoby sprawdzić.

Arctic Monkeys

Headliner - to już o czymś świadczy. Powiedziałbym nawet, że headliner pełną gębą, choć jestem w stanie sobie wyobrazić lepsze zespoły na to miejsce. Jeśli nie będziecie mieli już dość gitar to raczej pozycja obowiązkowa, ale tak naprawdę będzie jeszcze z pięć zespołów o podobnej charakterystyce, więc w razie czego można sobie nadrobić.

Crystal Castles

Warto, bo jest mało elektroniki na Open'erze. No a w ogóle mało jest elektroniki lepszej od tej w wykonaniu Crystal Castles, nawet jeśli do ostatniej płyty trudno się przekonać. Rok temu odkryłem fenomen Justice, w tym roku pora zrozumieć kult Crystal Castles. Jeśli będą w namiocie to będzie fajna wiksa.

Editors

Również stali bywalcy w Polsce, ale z uwagi na to jak radzą sobie na żywo i jak dobrze zapowiada się nowa płyta to myślę, że warto uznać ich za jednych z pozycji niemalże obowiązkowych. Chyba, że Wasza tolerancja dla smutnego indie się już skończyła. Nowa płyta w drodze, nie powinno być z nią najgorzej.

Kendrick Lamar

Dobre rapsy nie są złe, zwłaszcza, gdy są naprawdę dobre. A na takie wygląda twórczość tego pana, nawet Pitchfork się poznał. Dla fanów gatunku must-see, dla reszty dobra okazja, by się takowym miłośnikiem rapu stać.

Mount Kimbie

Fajna elektronika, trochę nietuzinkowych rytmów. Mieli okazję supportować The xx i naprawdę są warci uwagi. Wydali niedawno świeżutką płytę ze znakomitym Made to Stray na czele. Sam się z chęcią wybiorę.

Palma Violets

Młodzi i niepokorni. Takie prawdziwie fajne indie, wypełnione bezpretensjonalnymi riffami i radosnymi dźwiękami jakby z serca Londynu. Kilka lat temu było tego sporo, dzisiaj nawet wśród debiutantów mało takiego zdrowego rocka, mogą sprawić miłą niespodziankę.

Patrick the Pan

Sporo popłochu wywołał ten gość. Istny muzyczny geniusz rodem z krakowskiego mieszkanka. Póki co gra tak naprawdę pierwsze koncerty w swojej karierze, ale mówię Wam - kiedyś będzie sławny. Nawet jeśli nie dotrzecie na jego openerowy występ to koniecznie zapoznajcie się z albumem.

Rebeka
Dobre, bo polskie. Nawet bardzo dobre. Ogólnie jeśli chodzi o rodzimych wykonawców na tegorocznym festiwalu to jest to moim zdaniem pozycja numer jeden. W zasadzie jeśliby wziąć całokształt polskiego rynku muzycznego w 2013 roku to jest to jedna z ważniejszych i ciekawszych płyt. Warto się wcześnie interesować, od Melancholii się szybko nikt nie uwolni.

The National
Jedynym powodem dla obecności nawet samego zespołu na Open'erze w tym roku jest nowa płyta. Ale jaka! Trouble Will Find Me to jeden z najlepszych albumów 2013 roku. To zaskakujące, bo nigdy fanem The National nie byłem, jednak w ostatnim longplayu się zakochałem. No a tak poza tym to wcześniej też coś tam grali, dwa lata temu tu byli, ale radziłbym wszystkim zainteresować się na nowo.



*** - fajne, ale jak nie pójdziecie to nic się nie stanie

Animal Collective

Okres największego hype'u mają już za sobą, druga płyta nie była już tak dobrze przyjęta, nawet przez hipsterów. Jeśli więc nie należysz do tej grupy to za wiele nie stracisz, no ale to Open'er, więc pewnie należysz. I pewnie się nie zawiedziesz, choć sam uważam, że do wyboru jest kilka ciekawszych opcji.

Crystal Fighters

Jeśli nie byliście oczywiście, bo istnieje duża szansa, że już odwiedziliście ich koncert. Choćby w maju w Warszawie. Czy też na ubiegłorocznym CLMF. Albo na jednym z poprzednich Heinekenów. Okazji było sporo i pewnie będzie sporo - już na jesień wracają do Polski. Z tego co wiem ich koncerty jednak tak szybko się nie nudzą, do Crystal Fighters zawsze chętnie się wraca - kto jeszcze tego nie wie powinien się przekonać dlaczego.

Devendra Banhart

Coś dla hipsterów, ale nie tych najbardziej undergroundowych. Ciekawy artysta, choć domyślam się, że gdyby nie festiwal to sam bym nawet o nim nie usłyszał ani się nie zainteresował. Może służyć jako interesujący zapychacz czasu, z tej roli powinien wywiązać się nawet z nawiązką.

Everything Everything

Nic nowego w Polsce, nic nowego w muzyce, ale pozycja dość ciekawa. Kto natknął się na tegoroczny album ten wie o czym mówię, na żywo ponoć ciekawe show, choć chyba brakuje im czegoś, bo już raz ich występ sobie darowałem bez większych wyrzutów sumienia.

fismoll

Talent, który dopiero się wykluwa, ale już ma wielu miłośników i to wśród najwyższych sfer. To, czego już możemy oficjalnie posłuchać potrafi chwycić za serce i przybiera postać folka z domieszką polsko-skandynawskiej krwi.

Junip

Ciekawy projekt rodem ze Szwecji. Wiele przyjemności zapewnia słuchanie twórczości zespołu w domowym zaciszu, na festiwalu na takie zacisze nie ma miejsca, ale na uspokojenie opcja bardzo dobra. No i heloł - wokalistą jest Jose Gonzalez, dla jego głosu warto przegapić jakiś inny nienajgorszy koncert.

Kim Nowak

Wszystko, co wychodzi spod mikrofonu Fisza dla mnie jest złotem. Poprzedniego Open'era zacząłem od koncertu Fisz Emade, w tym roku mam nadzieję zobaczyć Kim Nowak. To trochę takie małe polskie Sonic Youth, choć oczywiście nie spodziewajcie się na żywo takich emocji.

Kings of Leon

No cóż, to może być jedno z większych rozczarowań Open'era. Co prawda na plakatach widnieje na górze, jako marka świetnie się sprzedaje, znam wiele osób, które przyjeżdżają do Gdyni tylko na Kings of Leon, ale prawda może być taka, że koncert nie będzie wcale jakiś wybitny. Oczywiście, usłyszeć na żywo takie hity jak Sex on Fire czy Use Somebody to dla przeciętnego miłośnika muzyki coś wspaniałego, ale osobiście uważam, że większą gratkę stanowiłyby utwory z ery przed Only by the night - chociażby genialna linia basowa w On Call. Obym się mylił z tym niewypałem, ale oni są naprawdę nieobliczalni.

Mikromusic
Otwarty festiwal nie jest idealnym miejscem dla Mikromusic, najlepiej radzą sobie na koncertach kameralnych, ale mimo wszystko wierzę, że uda się wytworzyć odpowiednio intymną atmosferę. Sam wiem coś o tym.

Novika
Po raz kolejny dobre, bo polskie. Ostatnia płyta godna uwagi, wcześniej świetna współpraca choćby ze Smolikiem, jak zdarzy się okazja to warto zajrzeć do tej pani.

Please the Trees
Całkiem fajni goście z Czech, po prostu.

Savages
Żeński kwartet z wielkim pazurem. Rok temu była drapieżna Allison Mosshart wraz z The Kills, ale w Savages chyba miejsca by dla niej zabrakło pod tym względem. Brudne riffy a'la postpunk, może się podobać.

The &
Intrygujący, zwłaszcza pod względem nazwy. Chyba przejdę się zobaczyć jak się przedstawiają. Ale muzycznie też warto, kolejny fajny rodzimy projekt.

These New Puritans
Słuchając ich ostatniej płyty mam wrażenie, że podobną muzykę miałby ochotę robić dziś Thom Yorke, gdyby oczywiście nie romansował z elektroniką. Nie jest to może muzyka, która porywa, ale przecież nie tylko dla tańców jedzie się na festiwal.

UL/KR
W zeszłym roku byli jednymi z tych debiutantów, którym się wiele dobrego wróży. I część wróżb się już sprawdziła, bo ukazał się już drugi krążek, a zainteresowanie zespołem nie spada.

XX▲N▲XX
Kolejna polska elektronika, która nie brzmi jak z Polski. I kolejny wykonawca, którego nazwy nie potrafię wymówić. Ale co najważniejsze - Klaudia, wokalistka, pochodzi z Konina, tak więc nawet mam prawo czuć się trochę dumny.


** - można zobaczyć gdy będziecie mieli nadmiar czasu

Ballady i Romanse/Igor Boxx
Twórczość zespołu to jak na Open'era nic powalającego, ale w aranżacjach Boxxa może to się zmienić na lepsze.

Bobby the Unicorn
Z sentymentu dla młodych i zdolnych, wygląda na spoko gościa.

domowe melodie
Grażka i Zbyszek zapewniają uśmiech na twarzy.

Fuka Lata
Ambitni, z Polski, trochę klasyki w elektronice. Skoro byli na Primaverze to nie mogą być źli.

Hey
Nigdy im nie odmówię wielkiego wkładu w polską muzykę, zarówno teraz, jak i w przeszłości, ale jakoś nie pasują mi do Open'era, nikt dla Hey karnetu nie kupi.

Hot Casandra
Po prostu rumuńska elektronika, istna ciekawostka.

Kixnare
Gucci Dough.

Lilly Hates Roses
Perspektywiczni.

Magnificient Muttley
Całkiem fajne gitary z Polski. W sumie zespół jakich wiele nawet w każdym mieście, ale powinni dać sobie radę jakąś małą sceną na Open'erze.

Maria Peszek
"Zapłaciłem 550 zł za Marię Peszek". Dla beki można iść, bo pani Maria Awaria Bułgaria Seminaria stała się już trochę wizerunkowo drugą Comą, aczkolwiek pewnie trochę prawdziwych jej miłośników pod sceną się znajdzie.

Matisyahu
Niby się wielu ludziom kilka piosenek podoba, ale jakoś poza tym, że Searchin jest utworem znajdującym się na soundtracku do Fify 13 to jakoś nie potrafię wytworzyć sobie jakichkolwiek skojarzeń z tym wykonawcą, nie wzbudza większej uwagi.

NAS
Już trochę nie te lata, ale jak ktoś lubi rapsy..

Rykarda Parasol
Atheists have songs too.

Skubas
Mimo, że aparycja trochę wskazuje na rapera to jego muzyka to akustyczny folk z domieszką elektronicznych riffów. Nieco poetyckie teksty też dodają smaczku, trudno nie uwielbiać Linoskoczka.

Skunk Anansie
W ostatnich latach była w Polsce wielokrotnie i mimo, że ani razu nie byłem na jej koncercie to jakoś z każdym kolejnym razem ochota, by posłuchać Skunk Anansie malała.

Sorry Boys 
Kolejny fajny rodzimy zespół, który póki co za wiele na swoim koncie jeszcze nie ma, ale są duże szanse, że się to zmieni.


* - proponuję przegapić i nie żałować

Tutaj wykonawcy, którzy dla mnie niczym specjalnie wartym uwagi się nie wyróżniają. Możliwe, że do tego worka z kamieniami wrzuciłem jakiegoś dorodnego zimnioka, ale na tyle na ile zapoznałem się z twórczością tych artystów to nie wydają mi się oni warci uwagi. Do tego w tej grupie zespoły, które pasują bardziej na Juwenalia niż na Open'era.
Catz n Dogz
Drekoty
Fox
Hipiersonik
Ifi Ude
Kaliber 44
L.U.C. & Motion Trio
Łąki Łan
Miss God
Oszibarack
Peter J. Birch & The River Boat Band
Pianohooligan
Plum
Ras Luta
Sambor
Semantik Punk
Stendek
Stroon
Teielte
Transmisja
Vavamuffin
Vienio


Lista powstała jeszcze przed ukończeniem line-up'u, nie ma jeszcze zastępstwa dla Modest Mouse (a może wcale nie będzie?), nie ma jeszcze oficjalnego rozkładu jazdy i ogólnie post powstał bez zwracania uwagi na nieoficjalne harmonogramy - to tylko sugestie, czym warto się zainteresować bardziej, a czym mniej. Prawdopodobnie kilka fajnych koncertów się nachodzi, ostateczne wybory każdy będzie sam musiał podjąć, zwłaszcza, że kiedyś trzeba odpocząć, coś zjeść i iść na piwko. Jak nietrudno zauważyć zestawienie jest dość subiektywne, choć starałem się zwrócić uwagę na to, jaką opinię ma wykonawca grając na żywo, jaka jest szansa, żeby zobaczyć taki koncert kiedyś przy innej okazji, no i ogólnie co jest aktualnie na topie.
Zapraszam do korzystania i sugerowania się, ale jak ktoś lubi to niech idzię na Ras Lutę i Vavamuffin, nie będę się śmiał.. zbyt głośno. Oby to był fajny festiwal dla wszystkich, czego wszystkim życzę i do zobaczenia już w lipcu!

Dołączam specjalnie przygotowaną Open'erową plejlistę na Spotify, polecam!
op13

sobota, 11 maja 2013

mercedes-benz

No to dla odmiany zrobiło się motoryzacyjnie. I dobrze. Tym razem tekstowo raczej zwięźle: otóż na Ziemi Konińskiej odbył się ogólnopolski zlot Mercedesów W201 i W124. Baza zlotu była bodajże w Mikorzynie, ale jednym z punktów programu był pokaz samochodów na naszych Bulwarach Nadwarciańskich. Trzeba przyznać, że aut pojawiło się naprawdę wiele, aż ciężko było je wszystkie uchwycić. Ogólnie jednak były to Mercedesy wszystkiego rodzaju - poza W201 i W124 było kilka 'beczek', E-klas, A-klasa i silna reprezentacja lokalnych klasyków, która dla mnie stanowiła największą ozdobę zlotu. Oczywiście, nie wolno zapominać o 500E i tym podobnych, ale to raczej gratka dla miłośników modelu - sam wielkim wyjadaczem mercedesowym nie jestem, ale fajnie było popatrzeć, zwłaszcza, że większość aut rzeczywiście była w stanie, którym można się chwalić. No i przede wszystkim naprawdę fajnie, że coś się u nas dzieje. Chciałbym bardzo, by nie była to ostatnia motoryzacyjna impreza w tym miejscu, bo trzeba przyznać, że tu chyba nasz 'ukochany' Konin prezentuje się najlepiej, wręcz zaskakująco dobrze. Trochę zdjęć postrzelałem, jak widać aura iście majówkowa, ale w sumie wypada się pochwalić, że się jeszcze takimi rzeczami interesuję.
























niedziela, 21 kwietnia 2013

bella machina

Podobno marzenia się spełniają. Jakkolwiek kontrowersyjne i różnorako rozumiane jest to stwierdzenie to mogę się z nim zgodzić. Wszystko zależy od tego o czym się marzy. O pokój na świecie może być zbyt trudno. Z drugiej strony wiele rzeczy wcale nie jest dla nas tak nieosiągalnych jak się może wydawać. Byłem na Lazurowym Wybrzeżu, byłem na koncercie Kasabian, a teraz mam swój samochód. Kiedyś to wszystko było dla mnie trochę jak z innej bajki. W dodatku tym samochodem jest Alfa Romeo - czyli auto marki, która wywoływała u mnie emocje od zawsze. I pomimo, że w Top Gear zawsze mówili, że każdy petrolhead musi mieć w życiu przynajmniej jedną Alfę to nie sądziłem, że uda mi się to tak szybko.

No i jest - Alfa Romeo 147. Tak naprawdę moje już trzecie auto w życiu, ale w zasadzie pierwsze na poważnie i nie tymczasowo. Model 2005, choć według VIN wyprodukowany pod koniec 2004 roku, tak więc sam początek serii po liftingu. Napędzany przez silnik diesla: 1.9 JTD w wariancie 115-konnym. Przebiegu aktualnie już ponad 137 tysięcy kilometrów, z czego niemal 136 tysięcy zrobione były przez niejaką panią z Luksemburga, bo tam wcześniej mieszkała moja Alfa. Do suchych danych jeszcze słówko o wyposażeniu - 5 drzwi, czerwona skórzana tapicerka, automatyczna klima, tempomat, radio, elektryka i kilka bajerów. Co tu dużo mówić - to nawet więcej niż potrzeba. Dokładnie czegoś takiego chciałem - auta klasy kompakt z odpowiednią dozą oryginalności, fajnym dizlem i przyzwoitym wyposażeniem. Trafiłem idealnie, bo Alfa Romeo robi samochody, które mają jeszcze jeden bonus - duszę. I to naprawdę czuć.

Nie chcę tutaj pisać jakiś peanów na cześć 147, bo nie oszukujmy się - doświadczenie motoryzacyjne nadal mam dość małe. Najbardziej sensowne wydaje się porównywanie Alfy do Citroena C4, którego mają moi rodzice i często zdarza mi się z niego korzystać. "Cytrynie" niczego nigdy nie mogłem zarzucić - to naprawdę fajne, ładne rodzinne auto, którym jeździ się przyjemnie i bardzo ekonomicznie. Niczego jej nie brakuje. Tyle, że Alfa to tak jakby inny poziom. Finansowo to tak naprawdę podobny pułap i osobiście nie uważam 147 za model ekskluzywny, ale to auto potrafi zrobić wrażenie. Nie można odmówić mu stylu i polotu. Nie chodzi jednak tu o żaden lans, bo najfajniej ma po prostu kierowca. Samochód zrobiony właśnie dla niego. Daje nieograniczoną radość z jazdy. Dla kogoś, kto nigdy nie miał do czynienia z Alfą Romeo te wszystkie opowieści jej miłośników mogą wydawać się przesadzone lub dziwne. Też mogłem być wcześniej sceptyczny, zwłaszcza po długich bezowocnych poszukiwaniach, kiedy to nawet zaczęły mi się udzielać antyalfowe stereotypy, jednak przejażdżka wszystko zmieniła. Prowadzenie tego auta jest inne niż wielu samochodów tej klasy. Jest nisko i sztywno, wręcz na sportowo - czyli po prostu fajnie. Od teraz przejechanie ronda sprawia mi przyjemność, której takie C4 nie miało prawa dać. Oczywiście z drugiej strony taka charakterystyka zawieszenie przynosi braki w komforcie - każdy przejazd przez dziurawe konińskie ulice potrafi wprowadzić mnie w depresję. Na szczęście fotele są na tyle wygodne, że żadna trasa nie jest męcząca. Jeśli chodzi o codzienne użytkowanie to na razie nie mam się do czego przyczepić. Świetny jest też silnik. Jednostka znana i lubiana, spotkać ją można w wielu Fiatach. Z Alfą radzi sobie naprawdę wybornie. Moc nie jest porażająca, ale dla mnie wystarczy aż nadto. W rzeczywistości prędkości może brakować tylko w sytuacjach, które w życiu codziennym raczej się nie zdarzają lub nie powinny się zdarzać. Dobre osiągi idą także w parze z wysoką kulturą pracy. W trasę Alfa jest dużo lepsza od C4 nie tylko pod względem dynamiki, ale też choćby hałasu w środku. No i spalanie nie jest tragiczne - w trasie to 5,5-6l/100, w mieście życzyłbym sobie trochę mniej, ale średnio wychodzi około 7,5l/100 km. Oczywiście wszystko zależności od ciężaru prawej stopy kierowcy.

Eksploatacyjnie na razie ciężko mi się wypowiadać - przez miesiąc jeszcze mi się nic nie zepsuło i naiwnie myślę, że tak pozostanie jeszcze przez pewien czas. W planach mam przede wszystkim dbać o ten samochód. Wychodzę bowiem z założenia, że jeśli się auto otacza odpowiednią opieką, to nieważne ile chodzi stereotypów i jak wyglądają rankingi niezawodności, ale auto psuć się nie powinno. Mam nadzieję, że Alfa będzie robić to do czego jest stworzona przy okazji dając mi tyle radości ile daje teraz. Póki co polecam każdemu, o ile oczywiście nie trafi się na minę. Wydaje mi się, że ja wybrałem całkiem udanie. Na zużycie bynajmniej nie mogę narzekać, nawet skóra trafiła mi się zupełnie niezniszczona. Pojeździmy, zobaczymy.


Załączam zdjęcia z mojej minisesji, którą w końcu udało mi się ogarnąć. I nawet trafiłem w bardzo urodziwe miejsce, ledwie półtora kilometra od mojego domu.