poniedziałek, 30 lipca 2012

Impact Fest


Na mnie, jako mieszkańcu przeciętnie dużego miasta, Warszawa zawsze robi wrażenie. Poczucie, że coś wisi w powietrzu. I wcale nie chodzi o koncert Madonny ani upał. O tym, że wieczór ma być specjalny od razu informuje nas wszechobecna solidarność koszulkowa. Wszyscy idą na Red Hot Chili Peppers.

Impact Festival na początku wydawał mi się tworem, który tak trochę dziwnie pachnie. Ot, pewnego dnia gruchnął nius, że w Polsce gra RHCP. Dopiero jak kurz nieco opadł można było dostrzec informację, że pomimo iż wszystko wskazuje na zwyczajny koncert na czele z lokalizacją i ceną biletu (w tym podziałem na płytę i Golden Circle) to Amerykanie będą gwiazdą jakiejś szerszej imprezy. Byłem jednak bardzo sceptycznie nastawiony – festiwal 'no-name' i jedna tak wielka firma przy braku informacji o pozostałych wykonawcach sprawiły, że koncert już zaliczyłem do kategorii 'odpuszczam sobie'. No i wszystko byłoby okej gdyby nie pewno południe gdy to Live Nation podała do wiadomości, że kolejnym wykonawcą występującym na Impactcie będzie zespół Kasabian. Mój ulubiony istniejący zespół. Zespół, na którego występie w Polsce muszę być. Prawdę mówiąc długo nie wiedziałem co ze sobą zrobić, ale sporo czasu później udało mi się wszystko ze sobą pogodzić i bilet na Impact był w moim posiadaniu. 209 zł za jeden dzień i tak naprawdę jedynie trzech interesujących wykonawców (trzecim są The Vaccines) i miejsce na płycie z dala od sceny to dość sporo. Zwłaszcza, że za tyle samo miałbym karnet na Coke Live Music Festival, którego tegoroczny line-up jest tak słaby, że na szczęście nie muszę na niego jechać.
Pozostało mi tylko już włączyć Switchblade Smiles i wraz z Sergem zadać pytanie 'CAN YOU FEEL IT COMING?'

Przejdźmy do rzeczy – słówko o organizacji. W tym momencie dysponuję już takim doświadczeniem, że jak coś mi się nie podoba to mogę powiedzieć, że na innym festiwalu zrobili to lepiej. Cóż.. bogata strefa gastronomiczna, można się trochę przejść po namiotach, sporo także punktów do siedzenia i sączenia Carslberga lub Coca-Coli.. a, stop. Piwo. Nie dość, że trzeba było za nie dać 7 zł (czyli aż o złotówkę więcej niż u Alter Artu) to w dodatku nie można go było kupić tak od ręki jak kebaba czy Nestea – trzeba było postać w strasznie długiej kolejce do budki gdzie uiszczało się należność za odpowiednią liczbę sztuk napoju, a później z paragonem dopiero można było iść po upragnionego browara. Odrobinę irytujące, zwłaszcza, że za wszystko inne płaciło się po prostu pieniędzmi i to w miejscu rzeczywistego zakupu. Były dwie sceny – duża i mała. Mniejsza pozbawiona większych ograniczeń, większa podzielona na sektory i otoczona trybunami. Obydwie bardzo blisko siebie. Niemożliwe było więc przeprowadzanie koncertów jednocześnie, co jest akurat sporym plusem, bo można było posłuchać wszystkiego. Do czego się mogę przyczepić? Strefa znana jako GC była trochę zbyt duża, na widoku z płyty było sporo przeszkód, a jak ktoś kupił miejsce na trybunach to był już zupełnie przegrany. No i średnio z nagłośnieniem było chyba, nie mi to oceniać, ale czasem wokal trochę ginął w innych dźwiękach. A, jeszcze beznadziejny merchandise. Co prawda sporu wybór pamiętek dla fanów RHCP, ale zwykła koszulka z okładką Velociraptor! i trasą koncertową na plecach za 100 zł to trochę zdzierstwo.
Z tych takich ogólnych dygresji chciał wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Kiedy organizuje się festiwal opierając jego powodzenie na jednym zespole to trzeba się liczyć z tym, że publikę w 95% będą stanowić właśnie fani tego jednego wykonawcy. Będą się na niego nastawiać, a to oznacza mocne ograniczenie horyzontów. Ograniczony widz to niewygodny widz. Fan RHCP nie przyjedzie na taki festiwal poznać innych wykonawców tylko czeka na Under the Bridge na żywo. Dlatego line-up musi być przystępny także dla ludzi zamkniętych na nowe odkrycia. Prosty w odbiorze, może mało ambitny, ale wpadający w ucho. Tutaj było zbyt różnorodnie moim zdaniem, bardzo często nietrafiony target.

Skoro znalazłem się już na terenie festiwalu to wypadałoby iść na jakiś koncert. Trafiłem więc na Power of Trinity. Całkiem fajny polski zespół - trochę rozruszał publikę, bo rozgrzewać już nie musiał.. było za gorąco. Muzyka naprawdę O.K. - trochę punkowo, trochę reagge, wszystko jednak w naprawdę przyjemnym wymiarze. Raczej godni polecenia.

Dalej był Marlon Roudette, ale szkoda mi było marnować miejsca w cieniu pod parasolem Coca-Coli.. no ale Big City Life na żywo słyszałem.. :D

I Blame Coco. Nie mam nic do Coco, ale trochę niepotrzebnie ta cała fama, że to córka Stinga. Zdecydowanie wolałbym koncert tatusia, choć nie wiem czy zgodziłby się grać o jakiejś 17:00. Ogólnie zaczęło się całkiem przyjemnie, głos wokalistki zdecydowanie na plus. Słychać, że zespół jest taki trochę radiowy - przy każdej piosence miałem odczucie, że gdzieś to słyszałem. No i prawdopodobnie najgorszy cover Another Brick in the Wall jaki słyszałem na żywo.

Public Image Ltd. zdarzyło mi się kiedyś posłuchać, w dodatku jestem wielkim fanem Sex Pistols, więc nawet miałem nadzieję, że koncert mi się spodoba, ale z drugiej strony byłem przygotowany na klęskę. Niestety spotkało mnie to drugie. Na żywo są zbyt ciężcy do przełknięcia i myślę, że znakomita większość osób na tym festiwalu jest tego zdania. A raczej jestem w mniejszości wygłaszającej tak łagodne opinie. Ludzie po prostu zatykali uszy. To jest to o czym wcześniej pisałem - kompletnie nie ten odbiorca, nie ten festiwal. Dla mnie to też nie był dzień na taką muzykę. Pomimo, że zaczęli od znanego i lubianego przeze mnie This Is Not A Love Song to w chwilę później zacząłem mieć dość. Rzeczywiście było za głośno. Nie wiem czy należy uznać, że Johnny RRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRotten-AH! był w formie, ale niestety jego wokal miał świetne właściwości odstraszające. Nic dziwnego, że był wkurzony i stwierdził, że jesteśmy wszyscy 'fuckin' weak'. Koncert dał nam świetną zabawę - wyobrażanie sobie wokalisty w aranżacjach np. RRRRRRRRRRRadiohead. Bardzo bardzo bardzo chciałbym to usłyszeć.

Dalej na szczęście byli The Vaccines. Zasłużyli na dużą scenę i granie w lepszym momencie niż tuż przed Kasabian. No i dużo więcej czasu, mimo, że na koncie nadal mają tylko jedną płytę. Pierwszy występ festiwalu, który naprawdę sprawił radochę. Od tego właśnie jest ten zespół! Uśmiech na twarzy, trochę skakania i śpiewania - idealnie spełnili swoją robotę, strasznie żal mi było wychodzić wcześniej, by zająć miejsce przed najważniejszym koncertem. We wrześniu nowy album - polecam już teraz, no i czekam na kolejny występ, bo naprawdę super się zaprezentowali.

Chyba już pora na najważniejsze. Coś na co czekałem przez ostatnie lata mojego krótkiego młodzieńczego życia. Kiedy w 2010 grali na Open'erze, a ja tylko oglądałem ich występ na YouTube powiedziałem sobie, że następnego ich koncertu w Polsce nie przegapię. A przecież są jednym z najciekawszych bandów ostatnich lat, podobno miażdżą na żywo i ich koncerty przechodzą do historii - mowa o Kasabian.

Moja fascynacja tym zespołem trwa już dobre kilka lat. Poznałem ich dzięki uprzejmości mojej misjonarki muzycznej, której zawdzięczam to, że mój podstawówkowy gust wyprzedzał mój rozwój o parę lat. Fajnie, że po tylu latach to przy okazji tego koncertu udało się spotkać i nawet nie okazałaś się pedofilem ani mordercą ani ogrem i wiem, że czytasz bloga dla beki, droga P.!

Nasze super miejsca były jakiś kilometr od sceny, a w dodatku telebimy były zdecydowanie za nisko. Nie przeszkadzało mi to. Nawet jeśli jako jedyny na płycie znałem teksty i miałem ochotę bawić się lepiej niż godzinę na RHCP  to zdecydowanie nie obchodziło mnie to. Byłem tu, a oni byli tam. I właśnie zaczynali od Days Are Forgotten. Zacząłem się minimalnie jarać.
Następne było jedno z wymarzonych czyli Shoot the Runner. Chyba wtedy po raz pierwszy poczułem się maksymalnie szczęśliwy, choć średnio to do mnie dochodziło. Całą noc mógłbym krzyczeć 'shoot shoo the runner, i'm the king, she's my queen, BITCH!'.
W tym momencie zagrali chyba jedyną piosenkę, która nadawałaby się w miejsce zaraz jedynej piosence z płyty Empire na setliście. Velociraptor! od pierwszego odsłuchu wydawał mi się wielkim hitem koncertowym i tak też jest w rzeczywistości. No i Serge śpiewający po dinozaurowemu...
Jakby tego mało to piosenką uzupełniającą niesamowicie mocny początek koncertu było Underdog. Naprawdę wiem po co te piosenki zostały stworzone - dokładnie po to, by tworzyć tak fenomenalne momenty jak ten.
Mogłoby się wydawać, że trochę za wysoko postawiona poprzeczka jak na początek występu, ale to przecież Kasabian. I tak też apetyt rósł w miarę jedzenia. Where Did All The Love Go? okazało się istną perełką i brzmienie tej piosenki na żywo to inna liga w porównaniu z wersją studyjną. Później była trąbka i Let's Roll Just Like We Used To. Dużo bardziej ucieszyła mnie kolejna pozycja z setlisty - wielki smaczek dla fanów, stała pozycja koncertowa i relikt 'starego' Kasabian - I.D. Niesamowity klimat wprowadza ta piosenka, aż mi się łezka w oku zakręciła gdy usłyszałem te charakterystyczne telefoniczne dźwięki otwierające kawałek.
Pora na chwilę dla Serge'a - Take Aim zagrane i zaśpiewane z wielkim zacięciem. Sergiowi też podobał się Johnny Rotten.. :D Zaskakująco energetycznie było, świetną robotę zrobił ten kawałek, który na pierwszy rzut oka wydaje się najsłabszy na setliście.
Zaraz potem coś zdecydowanie mocarnego. Coś co miało być mocne i takie było. Istna wizytówka od Toma Meighana i Serge'a Pizzorno i punkt kulminacyjny koncertu. Niezastąpione Club Foot. Na pewno jeden z ważniejszych powodów, z których moje samopoczucie po występie było mieszanką euforii i agonii.
Kolejne mocne uderzenie przyniosło Re-Wired świetnie wpisujące się w tę setlistę. Za jej zwieńczenie można uznać piosenkę L.S.F. i wszystko co działo się dalej. Genialna piosenka wykonana przez genialny zespół. Jej melodię możnaby śpiewać w nieskończoność. Cały koncert mógłby się w ogóle nie kończyć, ale już podczas następnego Switchblade Smiles zacząłem odczuwać zmęczenie. Ciężko jest się drzeć, skakać, klaskać i machać jednocześnie i to przez godzinę. Zwłaszcza na antybiotyku. Ale co z tego? Właśnie zaczął się Vlad the Impaler, a Serge powiedział, że 'Poland, I want you to fuckin' jump'. W związku z tym zrobił się niezapomniany kocioł, a cały tłum rzeczywiście skakał. To się chyba musiało podobać z perspektywy sceny.
Wisieńką na torcie i idealnym zakończeniem było Fire. Po tej piosence już naprawdę mogłem umierać. I w sumie niewiele mi do tego brakło. Jednym z powodów było szczęście. Marzenie się spełniło. Byłem na koncercie Kasabian. I to jakim koncercie! To było doświadczenie, które można nazwać prawdziwym 'lifetime event'. Nadal mam ochotę śpiewać ich piosenki zupełnie jak w piątek wieczorem. Dopadła mnie też już post-festiwalowa depresja. Już zaczynam planować następny koncert Kasabian. Do tej pory byłem ich ogromnym fanem, ale teraz wydaje mi się, że ta relacja weszła na jeszcze wyższy poziom.
Jasne, setlista mogłaby być bogatsza. Nie było przecież legendarnego Empire, nie było Fast Fuse granego razem z fragmentem Misirlou z filmu Pulp Fiction. Nie było także kilku kawałków z ostatniego albumu granych na innych koncertach podczas tej trasy jak np. La Fee Verte, Man of Simple Pleasures czy Goodbye Kiss. Sam chciałbym trochę więcej z pierwszych płyt - Reason is Treason, Cutt Off, The Doberman, Stuntman.. Nie można mieć wszystkiego, a w razie czego pozostają live DVD i inne koncertówki.



Oczywiście głównym headlinerem tego festiwalu byli Red Hot Chili Peppers. Nie miałem jednak na nich siły ani ochoty. Najgorszą możliwą rzeczą, którą mógłby mi ktoś wtedy zaproponować to miejsce w Golden Circle. Kaszlałem jak gruźlik leżąc na trawie w jakiejś ekstazie. Sam koncert obserwowałem z bardzo daleka i spędziłem go tak, że śpiewaliśmy wszystkie piosenki. Problem w tym, że praktycznie żadna nie była piosenką RHCP. Może dlatego tak dobrze się bawiłem i na tym koncercie? Prawdopodobnie.
Co do wymiaru muzycznego - moja relacja pod tym kątem znajdzie się na NewAnthem, na dniach podrzucę linka.
oto i on: http://newanthem.pl/impact-fest-2012/

Impact Festival to przeszłość. Nie za bardzo wiem co napisać - mam tylko nadzieję, że dla choćby części publiczności było to tak udane doświadczenie jak dla mnie. Nieważne czy to ze względu na Kasabian, RHCP, The Vaccines czy choćby Public Image Ltd. Życzę sobie tylko jak najszybciej przeżyć podobną sprawę.

środa, 18 lipca 2012

GTP 2012








Cały czas było tu raczej muzycznie. Nie przeszkadza mi to, mam nadzieję, że nikt inny nie ma nic przeciwko. Myślę, że jak w końcu będzie o czymś innym to też nie będzie protestów. Dzisiaj moja miłość, nieprzerwanie ciągnąca się od dzieciństwa - motoryzacja. Ponoć już z poziomu wózka potrafiłem nazwać wszystkie samochody w okolicy. W podstawówce połowę szafek w moim pokoju zajmowały numery gazety Auto Świat, a od paru lat udzielam się w tej materii nieco bardziej fotograficznie.


Tegoroczne GTP było moim.. hm.. trzecim? czwartym? Na pewno drugim na torze. O co w ogóle chodzi z tym GTP? To co musicie wiedzieć - Gran Turismo Polonia odbywa się w Poznaniu od dobrych kilku lat. Ogólnie polega to na tym, że przyjeżdża do nas grupka Skandynawów w swoich Ferrari, Lambo i Porsche, by pojeździć parę dni na Torze Poznań. W rzeczywistości to robi się bardziej z tego impreza lifestyle'owa. Ostatnimi laty formuła wygląda następująco - w niedzielę przyjazd do Polski, pokaz na ulicach miasta dla publiczności, dalej kilka dni nauki na torze - szlifowanie umiejętności, no i przede wszystkim używanie szybkich samochodów do tego do czego zostały stworzone. Co noc odrobina międzynarodowego pijaństwa i powrót do Szwecji. Impreza zdecydowanie bardziej dla kierowców niż widzów, no ale tak się składa, że jakoś co rok przyciąga wielu łowców egzotycznych aut.


W Polsce ciężko o event z lepszymi samochodami. W dodatku są one na wyciągnięcie ręki, bo o ile żeby wejść na tor czy do parku maszyn na pokazie potrzebne są akredytacje, to na parking przed hotel może przyjść każdy. W ciągu kilku edycji przez Poznań przewinęło się sporo ciekawych okazów - Ferrari Enzo, większość modeli Lamborghini z ostatnich lat, Porsche Carrera GT, Ascari KZ1, Ford GT40... w tym roku specjalnością był Koenigsegg CCX. Wydaje mi się, że należałem do dość elitarnego klubu, bo chyba niewiele osób na początku lipca widziało swój nie pierwszy, a drugi egzemplarz tego modelu - parę lat temu na wakacjach pod Carltonem w Cannes stał czerwony, w towarzystwie między innymi Veyrona i LP670-SV.

                             

Co ogólnie mogę powiedzieć o tegorocznym GTP? Mam jakiś niedosyt. Może to dlatego, że byłem tylko 2 dni, niedzielę i poniedziałek (we wtorek już byłem w drodze na Open'era, o czym już czytaliście). Może to przez to, że moja fotografia motoryzacyjna przyjęła wymiar mocno epizodyczny. Z drugiej strony nie tylko ja jestem podobnej opinii. Moim zdaniem impreza trochę przerosła sama siebie. Oczywiście, ma być to event dla kierowców, nie dla fotografów czy kibiców, ale trochę brakuje tej kameralności. Co prawda na temat atmosfery to nie powinienem mieć nic do gadania, a moi towarzysze postarali się o miły wieczór na Starym Rynku, ale na pewno nie narzekałbym gdyby organizacja była inna. Pokaz odbywał się w lepszym miejscu niż w latach ubiegłych, ale odrobinę za długa wizyta na kebabie i Fortunie sprawiła, że musieliśmy przejść cały zamknięty teren dookoła i poczekać jeszcze pół godziny na otwarcie bram, by odebrać akredytację. To akurat nasz błąd, ale i w samym pokazie wiele brakowało. Zapowiadany Koenigsegg mocno oszczędzany, mało szaleństw (pewnie przez brak pewnego czarnego GT-R'a). Wąskie nawroty i pani w kamizelce na środku drogi hamująca wszystkich uczestników - to przydałoby się zmienić.


Co do toru... rok temu spędziłem tam 2 dni, przeszedłem wtedy dobre parę kilometrów, zgubiłem okulary, ale zrobiłem pełno zdjęć i mam mnóstwo dobrych wspomnień. W tym roku poza dobrą atmosferą w biurze prasowym nie było aż tak dobrze - jeśli chciałeś iść robić zdjęcia na zakręcie to nie mogłeś iść na spacer. Czekała Cię przejażdżka Fordem Transitem w odpowiednie miejsce i czas pod okiem jednego z panów 'Official' kiedy to można było sobie pofotografować. Może ostatecznie nie było to dla mnie jakimś wielkim uniedogodnieniem, ale koniec końców obraz całości się popsuł. W dodatku w poniedziałek na torze CCX'a nie było, podobnie jak Aventadora, którego właściciel chyba leczył kaca, 599 GTO zrobiło ze 2 okrążenia, a cała reszta nie robiła wielkiego wrażenia.

Jak już wiecie rok temu bawiłem się lepiej, ale to nie oznacza, że GTP 2012 było złe. Niesamowite jest zobaczyć Koenigsegga w Polsce. Wreszcie miałem okazję się mu dokładnie przyjrzeć, posłuchać dźwięku, zobaczyć jak otwierają się drzwi.. auto jest pod każdym kątem fenomenalne i robi ogromne wrażenie.

Aventador pomimo fatalnego koloru także pokazał, że Lamborghini robi bardzo emocjonujące samochody. Świetne odgłosy i najbardziej zadziorna stylistyka w okolicy. Zdecydowanie jestem na tak.

W line-upie samochodowym trochę brakowało klasyki, jedyną rekompensatą była obecność Audi ur-quattro. Ale jaką! Fantastyczne, bezkompromisowe, brutalne auto. Chyba mój ulubieniec tegoroczny. Przez plastikowe szybki widać było nagie mechanizmy. Prawdziwe monstrum.

                                                                                                                                                             

                 





Nagrodę dla najładniejszego auta przyznałbym chyba Maserati GranTurismo MC Stradale. Niby nic powalającego egzotycznością, auto dobrze znane, ale jednak ma coś w sobie, że nie mogę oderwać od niego oczu. Jest po prostu piękne. Idealny włoski design. No i piękna barwa dźwięku.
Jeszcze o jednym aucie chętnie wspomnę - Lotus Esprit. Osobiście przypadł mi do gustu i ma sporo zdjęć.

A właśnie, zdjęcia. Napisałem trochę bełkotu o imprezie, nie wiem czy chce Wam się to czytać, ale przynajmniej nie jest tak łyso. Zdjęć wszystkich chyba tutaj nie właduję, więc jakby ktoś miał ochotę to tutaj można obejrzeć wszystko w całości: http://jamesmay666.picturepush.com/album/218990/p-GTP-2012.html


P.S. wybaczcie różne rozmiary i dziwne umiejscowienia zdjęć - nie umiem ich poustawiać. Niby interfejs prosty, daje pole do popisu, ale i tak zdjęcia nie wchodzą tam gdzie chcę, a i literki są nieposłuszne. Nie będę zresztą Wam tu 100 zdjęć wstawiał - polecam wszystkim link podany wyżej.




P.S.2
komentarz do systemu wstawiania zdjęć i formatowania tekstu jak z Filip z konopii:


wtorek, 10 lipca 2012

Open'er 2012

Lipcowe marzenie nareszcie spełnione - wstąpiłem do grona openerowej społeczności przeżywając 4 dni pełne przede wszystkim dobrej muzyki.


DAY 0
Podróż, zakwaterowanie na polu namiotowym i straszne zimno - tak się zaczęło. Nie wpadłem na to, że 300 kilometrów w kierunku Bałtyku sprawi, że zamiast 35 będzie tylko 15 stopni. Niemrawe przyzwyczajanie się do Heinekena rozkręciło się wieczorem - w końcu miałem do czynienie z prawdziwą integracją. Naprawdę poznałem wspaniałych ludzi i okazało się, że po sąsiedzku mieszka dwóch świetnych gości z Irlandii. Zamiast oszczędzać siły na koncerty pół nocy zeszło na słuchanie irlandzkiego akcentu i egzystencjonalne rozkminy. Open'er już mi się podobał.


DAY 1


Po wielu rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że na papierze to dla mnie najlepszy dzień. Od 18:00 do samego końca interesowało mnie wszystko na Main Stage. I tak punktualnie festiwal rozpocząłem koncertem Fisz Emade Tworzywo. Jak ktoś mnie zna to się zdziwi, jak nie to może też - nie wyglądam na gościa, który lubi polski rap. W sumie tak rzeczywiście jest.. poza jednym wyjątkiem. Właśnie tym, który był prawdziwym openerem Open'era. Występ może nie okazał się jakimś niezapomnianym wydarzeniem, ale  przecież nikt tego nie wymagał. Było naprawdę bardzo pozytywnie. Wielki szacunek dla Fisza należy się za to co robi, moim zdaniem to niedoceniany artysta i zmienił moje osobiste podejście do tego gatunku muzyki.
Dwie godziny później pierwsza prawdziwa gwiazda, pierwszy zespół na który wiele osób czeka - The Kills. Tutaj też jakoś nie robiłem sobie nadziei na niesamowite widowisko - w końcu to dopiero pierwszy dzień, ledwie drugi koncert, a oni przyjeżdżają po raz pierwszy, pewnie nie wszystkim przypadną do gustu.. no i się pomyliłem. Polska publika zafundowała grupie wspaniałe przyjęcie, a oni się nam odwdzięczyli genialnym występem. Zdecydowanie faworyt do najlepszych show tego Open'era, wracając na chwilę do namiotu nie mogłem utrzymać normalnego kroku tylko ciągle byłem porywany do skakania przez wciąż kręcące się w głowie Fuck the People lub kołysania się jak przy Black Balloon. No i przede wszystkim Allison.. jaka ona jest cudowna! Zdecydowanie najlepsze wrażenia wizualne.
Zaraz potem miał być następny występ, przy którym ważny był także widok. Ale tym razem niekoniecznie chodziło o urodę artystki co o wizualizacje. Koncert Björk to już serio miało być wydarzenie. No i było. Jak cholera. Islandczycy naprawdę mają w sobie to coś, co zapiera dech w piersiach. Ona ma przede wszystkim głos, którego nie odda żadne studyjne nagranie, a w akompaniamencie chóru robi piorunujące wrażenie. A propos piorunów - też były. Tak samo jak petardy, iskry, ogień i ryjące mózg wizualizacje. Całość po prostu odbiera mowę. Naprawdę nie wiem kim trzeba być, by ten koncert przeżyć bez poruszenia. Przez te półtorej godziny każdy przy Main Stage miał swój własny osobny świat, w którym kontemplował prawdziwą muzykę. Ja odleciałem przy All Is Full Of Love, choć to chyba Crystalline zostawiło mnie z opadniętą szczęką, zwłaszcza po drum & bass'owym outro.

No i na sam koniec jeszcze inny klimat. To właśnie chyba jest w tym festiwalu najlepsze - różnorodność. I to nie chodzi o to, że jest siedem scen, że na każdej co innego, że na każdej ktoś coś dla siebie znajdzie.. przecież spójrzmy na samą scenę główną. Mieliśmy polski rap, zaraz potem ostre rockowe granie, później skandynawską alternatywę, a na koniec legendę lat osiemdziesiątych - New Order. Skoro już pisałem tyle o swoich oczekiwaniach to tu też wypada zaznaczyć, że to chyba na nich najbardziej czekałem. Sama świadomość, że usłyszę na żywo Love Will Tear Us Apart spędzała mi sen z powiek. Specjalna koszulka, drugi rząd od barierek przy scenie i wspaniałe Crystal od początku. Muszę jednak przyznać, że mimo faktu, iż ich muzyka ani trochę się nie postarzała, to jednak sam skład już ma swoje na karku i wokal trochę trąci myszką. Nie zmienia to faktu, że przeżycia mam naprawdę znakomite - co prawda Isolation czy nawet Transmission w wykonaniu Bernarda Sumnera to nie to samo co Ian Curtis z Joy Division, ale nie mam prawa narzekać - a Blue Monday czy wspomniane Love Will Tear Us Apart napełniło mnie szczęściem po same brzegi.

DAY 2

Drugi dzień kręcił się tak naprawdę wokół jednego. Justice. Było na ustach wszystkich i to nie tylko w czwartek, ale i wcześniej, a jak się okazało także dużo później. Wielkie nadzieje i wielkie oczekiwanie, ale na ten koncert przyjdzie jeszcze pora.
Akurat tego dnia line-up nie zachwycał, dlatego z braku innych ciekawych opcji odwiedziliśmy Dry The River na Tent Stage, co się okazało wyjątkowo udaną opcją. Fajny, mile koncertujący zespół. Przyjemnie jest też patrzeć, gdy grupa na scenie cieszy się z gorącego przyjęcia przez publiczność, a dokładnie z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia. Jeśli wierzyć basiście to był to ich ulubionych występ w karierze.. w każdym razie - są godni polecenia.
W międzyczasie na głównej scenie odbywał się ciekawy eksperyment - muzyka klasyczna na Open'erze za pośrednictwem penderecki /// greenwood. Trudno oceniać tylko po kilku minutach słuchania, ale niespecjalnie do mnie to trafia. Występ co prawda przyciągnął swoją publiczność i ogólnie uznaję to za naprawdę ciekawe posunięcie, ale wydaje mi się, że znakomita większość openerowskiej społeczności wolałaby w tym momencie iść na koncert jakiejś bardziej przystępnej gwiazdy.
Na szczęście na 22:00 planowany był Bon Iver. Nasi znajomi z Irlandii przyjechali do Gdyni głównie dla niego. Sam niezbyt przepadam za jego studyjnymi nagraniami (z wyjątkiem Skinny Love), ale jego koncerty zawsze przedstawiane były jako urzekające i niezapomniane. Nie jestem do końca pewien czy tak było - nadal nie jestem przekonany do stylu tego muzyka, choć przyznaję - podczas jego występu kilkakrotnie miałem to wewnętrzne poczucie, że jest on w stanie wywołać naprawdę głębokie emocje. Mam na myśli zwłaszcza końcówkę w postaci For Emma czy też odśpiewanego przez tłum Skinny Love.
W powietrzu jednak czuć było, że nadchodzi coś naprawdę grubego. Przed główną scenę na dobre pół godziny przed rozpoczęciem kolejnego koncertu było sporo przepychanek, a ludzie falowali od jednej strony na drugą. Każdy chciał być jak najbliżej, wszyscy zdawali sobie sprawę, że za kilka minut może zacząć się niewiarygodne show. Po odśpiewanym Gdzie jest krzyż? w końcu pojawiło się Justice. Duet, którego fenomenu jeszcze parę dni temu nie byłbym w stanie wyjaśnić. Ich występ jednak zmienił moje postrzeganie definicji słowa 'impreza'. Mówię szczerze - były momenty, że bałem się o swoje życie. Kocioł pod sceną był niesamowity i wyjścia z niego po prostu nie było. Jedna wielka masa ludzi ruszająca się we wszystkich płaszczyznach. Doprawdy niezapomniane wrażenie. Z jednej strony tak niezwykle energetyczne, a z drugiej tak strasznie pozbawiające wszelkich sił. Prawdopodobnie najlepszy koncert jaki w życiu może Cię spotkać, ale podziwiam ludzi, którzy byli w stanie utrzymać się w środku wszystkich podbarierkowych akcji od początku do końca. Nie mam zamiaru się rozpisywać - takie coś trzeba po prostu przeżyć, a We Are Your Friends można uznać za niekwestionowany hymn tego Open'era.

DAY 3

Jeden rzut oka na line-up i od razu przyspieszone bicie serca - ten dzień będzie dobry. I taki był..
Maina otwierali chłopaki z L.Stadt, zespołu, którego koncert ostatnio przegapiłem w Koninie, jednak zamiast miejsca pod sceną wybrałem miejsce na szczycie Heineken Lounge. Miejsce doprawdy zaszczytne, bo dające widok na niemal całe miasteczko festiwalowe i możliwość spokojnego posłuchania zespołu z głównej sceny, którego koncert wypadł naprawdę pozytywnie.
Jednak to nie zespół z Łodzi był tym na co wszyscy czekali (co widać było po frekwencji), a raczej kolejni wykonawcy - choćby Bloc Party. Ogólnie ten wieczór zapowiadał się na taki festiwal powrotów - zespół Kele Okereke wraca po kilku latach ciszy z nowym albumem, o Franz Ferdinand też nie było długo słychać, a The Cardigans to też swego rodzaju odrodzenie na Openerze. 'Long time no see' - tymi słowami przywitał nas wokalista Bloc Party. Był to pierwszy wieczorny koncert, który odbywał się przy genialnej pogodzie i pięknym zachodzie słońca, choć nawet i on został zakłócony przez chmury z gdyńskiego kociołka. Dobrze się nawet stało, bo atmosfera pod sceną była naprawdę bardzo gorąco. Wokalista miał świetny kontakt z publicznością i pomimo to, że nadal się w pełni do tej muzyki nie przekonałem (do licznych nowych utworów także) to na tym koncercie bawiłem się znakomicie - zwłaszcza przy zamykającym Helicopter. Naprawdę dobrze, że nas znów odwiedzili.

Dużo większe emocje towarzyszyły jednak kolejnemu wykonawcy. Na temat Franz Ferdinand ostatnimi czasy było zupełnie cicho, ale nikt o nich nie zapomniał. Alex powrócił z wąsikiem, a jego stylówa przypominała młodego nazistę. Nie wiem czy komuś to w ogóle przeszkadzało, bo koncert trzeba zaliczyć do ścisłej czołówki tego festiwalu. Usłyszałem wszystko co chciałem usłyszeć, przeżyłem Do you want to, Ulysses i Take Me Out. Genialnie zaprezentowali się na żywo, co było czuć dosłownie w kościach. Fantastyczna zabawa przepełniona muzyką, której nie da się nie lubić. W dodatku przeżyłem coś o czym zawsze marzyłem - surfowanie po tłumie. Przez cały koncert zdążyłem wysłać chyba z kilkanaście osób w górę i pomyślałem, że teraz szansa dla mnie. Było to przy nowym Animals & Trees, a wszystko poszło jak ze snu - sam środek tłumu, spokojna podróż na rękach publiki bez najmniejszego zawahania. Fenomenalne uczucie, wręcz nie do opisania. No i świetna droga ucieczki spod sceny - nie trzeba się przepychać. Zapytacie pewnie po co uciekać, skoro koncert tak dobry?

No cóż. M83. Jak już miałbym mieć jakiś powód to tylko taki. No i tak się złożyło, że zrezygnowałem z końcówki koncertu Franz Ferdinand, by pojawić się na Tent Stage. M83 grali w te ferie w Poznaniu i wtedy tylko obszedłem się smakiem, ale wiadomość o ich koncercie na Openerze była dla mnie genialnym niusem. Midnight City od ponad pół roku jest moim dzwonkiem na telefonie i do teraz go nie znienawidziłem, więc sami rozumiecie.. Dwa porządnie spędzone koncerty na mainie plus spacerek do sceny namiotowej i panujący tam zaduch sprawiły, że nie pchałem się już pod barierki. To nic - koncert był tak samo zajebisty w każdym punkcie. Od cudownego Intro, przez genialne Reunion i wręcz urzekającą interpretację We Own The Sky. No i przede wszystkim - Midnight City. To chyba mój ulubiony moment Heineken Open'er Festival 2012. Wykonanie, które dostarczyło niesamowitych emocji. Nic mi już wtedy nie przeszkadzało. Atmosfera była po prostu wybitna, w żadnym innym momencie podczas tych czterech dni nie usłyszałem takiego aplauzu i takiej reakcji publiczności. Po raz pierwszy byłem bliższy ogłuchnięcia od krzyków, a nie od głośników. Zespołowi też się to udzieliło - wokalista nawet nagrał wszystko z perspektywy sceny. No i to solo na saksofonie.. nie spodziewałem się, że je zagrają. Poczułem się w tym momencie absolutnie spełniony. Moim skromnym zdaniem - najlepszy koncert tej edycji.

Byli też The Cardigans, ale mogę ich oceniać tylko po wrażeniach ze spaceru od Tent Stage do własnego namiotu na polu kempingowym. Przechodząc koło sceny trafiłem nawet na My Favourite Game, a tak naprawdę tyle od nich chciałem usłyszeć. Kolejny udany dzień, w 100%.

DAY 4

Ostatni dzień koncertów. Strasznie szybko to zleciało.
No to co, może dziś przynajmniej stabilna pogoda? WRONG! Popełniłem życiowy błąd wychodząc do miasteczka festiwalowego w t-shircie i trampkach, bo już w drodze na Tent Stage złapała mnie wielka ulewa. Scena w namiocie okazała się niezłym ratunkiem przed deszczem, ale nawet gdyby warunki były idealne na plażę to i tak wybrałbym się na tamtejszy koncert Świetlików. Chciałem ich zobaczyć i mimo, że prawdopodobnie przez ten czas siedzę teraz w domu chory to wcale nie żałuję. Zwłaszcza utworów z pierwszej płyty w połączeniu z charyzmą i scenicznym stoickim spokojem wokalisty.
Szybki powrót na pole namiotowe, a tam błoto większe niż kiedykolwiek. Co więcej utworzyły się ogromne kałuże, przez które przepłynąć musiałem w moich już chyba świętej pamięci trampkach. Dobrze, że Mumford & Sons zaczęli się później, udało mi się przegapić jak najmniej. Zespół bowiem dawał sobie świetnie radę po raz pierwszy w Polsce. Nie przeszkadzała nawet złamana ręka wokalisty, a na niebie znów pojawiło się słońce. Jeden z bardziej optymistycznych momentów, no i przede wszystkim świetny występ. Bardzo miło było także usłyszeć kilka zdań łamaną polszczyzną ze sceny. Poza hitami z debiutanckiej płyty, które wprowadziły niepowtarzalny mumfordowy klimat pojawiło się też kilka nowych kompozycji zapowiadających kolejny dobry album.

Później ciężko było zdecydować co ze sobą zrobić - z koncertem The Mars Volta na mainie wygrała strefa gastronomiczna, na Janelle Monae spędziłem jedynie dwie piosenki (choć koncert był naprawdę udany), odwiedziłem także namiot i Friendly Fires. Ci ostatni byli chyba najlepszym posunięciem. Świetna impreza na Tencie, bardzo żywiołowy performance, no i bansujący wokalista - czego chcieć więcej by dobrze się bawić?

Tego dnia wszystko przebiegało jednak w nastroju oczekiwania - główną scenę tegorocznego Open'era mieli zamknąć The XX. Pod sceną taki tłum zjawił się chyba tylko na Justice czy Franz Ferdinand. Tylko, że w tym przypadku pod sceną nic się specjalnego nie działo. To był inny koncert. Zespół umyślnie wprowadził odmienną atmosferę, nie miał zamiaru zmieść sceny z powierzchni Ziemii. Zagrali po prostu swoją wspaniałą muzykę. Szkoda, że w takim tłumie ciężko było to odpowiednio skontemplować. Koncert był idealny do posłuchania. Wszystko było takie.. spokojne. Można powiedzieć, że nawet odrobinę miejscami zamulone - choćby Crystalised - tutaj prosiło się choć o gram przysłowiowego pierdolnięcia, The XX zagrali je jednak dużo bardziej majestatycznie niż na albumie. Tak było praktycznie ze wszystkimi utworami, co świetnie się sprawdziło choćby w przypadku Basic Space czy przede wszystkim magicznego Infinity. Jeszcze jedna uwaga - Intro spodziewałem się na początku, nie pod koniec..

Ostatnim moim koncertem tego festiwalu był SBTRKT. Ostatnia wizyta na Tent Stage, ostatni spacer po miasteczku festiwalowym. Prawdę mówiąc nie miałem już trochę na to siły. Trochę żałuję takiej postawy, bo party było przednie. To właśnie SBTRKT powinien zyskać miano tego klasycznego 'zamykacza' Open'era. Udało mi się trafić na moje ulubione Hold On, a także genialnie zagrane Something Goes Right.
Muzycznie to był już koniec.

DAY 5

Co tu dużo pisać? Powrót w miłej atmosferze, ostatnia udana przeprawa przez błoto, składanie namiotów i wielkie pożegnanie. Z wielkim bólem serca patrzyłem w kierunku Main Stage opuszczając Babie Doły. Wielkie muzyczne święto dobiegło końca. Z Gdyni wywiozłem wiele niezapomnianych doświadczeń. Zyskałem materiał do słuchania na całe wakacje, poznałem wielu genialnych wykonawców i niejednokrotnie muzyka mnie po prostu poruszyła. Do tego ta atmosfera.. nie wiem czy to był jeden z tych wielkich Open'erów, może ta edycja była nawet słaba, ale dla debiutanta wszystko robi niesamowite wrażenie. Myślałem, że rok temu na Coke'u było fajnie. HOF przebija jednak wszystko. Polecam każdemu, no i do zobaczenia za rok! :)


Wielkie pozdrowienia dla mojej ekipy z namiotu, bez której mój wyjazd pewnie nie miałby sensu i nie bawiłbym się ani trochę dobrze. Dzięki, że zadbaliście o wszystko i za towarzystwo!
Do tego podziękowania dla poznanych Irlandczyków, którzy w spadku zostawili nam swój.. namiot. 


+BONUS: moja pierwsza recenzja na NewAnthem: http://newanthem.pl/the-temper-trap-the-temper-trap/