wtorek, 28 lutego 2012

READ LOUDLY

Z natury preferuję to co starsze. Zdarza mi się też marzyć o życiu kilkadziesiąt lat wcześniej. Trochę duchowo jestem staruchem - od Aventadora wolę Miurę, od nowego Ferrari starego Jaguara, whisky też im starsze tym lepsze - co prawda w sprawach postępu technologicznego w żadnym wypadku amiszem nie jestem, no i raczej nadal mnie bardziej interesują rówieśniczki niż stare panny, ale chodzi mi głównie o muzykę. Lata 70' już nigdy nie powrócą, a co więcej wszystko co było potem ma olbrzymie problemy by się do dziedzictwa tamtego okresu choćby zbliżyć. Nie chodzi mi o naśladowanie i powielanie starych wzorców. Od lat 80' stopniowo coraz więcej elektroniki wkracza w świat muzyki. Tworzy to nam nowe horyzonty, ale wydaje mi się, że powoli zabija tego prawdziwego ducha. Dziś naprawdę trudno o coś oldschoolowego. Nawet nie mówię o muzyce typowo radiowej, ale czegoś prawdziwie rockowego ze świecą trzeba szukać nawet na.. MTV Rocks. Jeszcze parę lat temu było inaczej. To były czasy tej indie-eksplozji - może i każdy zespół brzmiał podobnie, może i nie były to jakieś wielkie arcydzieła, ale wywoływały szeroki uśmiech na twarzy. Każdy zespół miał coś w sobie, nawet jeśli była to tylko fajnie brzmiąca partia gitary. Dzisiaj toniemy w hipsteriadzie, pełnej syntezatorów i innych bliżej nieokreślonych urządzeń, a te grupy, które jeszcze kilka lat temu z sukcesem zajmowały miejsce w moich uszach teraz równie zgodnie rujnują się wymuszoną elektroniką. Jeśli chcesz posłuchać prawdziwego rocka - to nadzieja dla Ciebie zmniejsza się coraz bardziej. Bo co mamy prawdziwie gitarowego, co wyszło w ciągu kilku ostatnich miesięcy, a do tego jest noo.. na tyle popularne, abym o tym słyszał? Prawdę mówiąc przychodzą mi do głowy 2 zespoły - niezawodny Dave Grohl z Foo Fighters i moje ostatnie odkrycie - The Black Keys.

Mam parę zespołów, które uznaje za fajne i wiem, że mogą mi się spodobać, ale jakoś z bliżej nieokreślonych przyczyn ich nie słucham. Tak było właśnie z The Black Keys - miałem zapisanych ich na mojej liście 'do rozkminienia' od bardzo dawna, ale dopiero ostatni album skłonił mnie do zmiany postaci rzeczy.  Było to pod koniec ubiegłego roku i faktycznie, nie myliłem się - fajni są ci Keys'i. I tyle. Może nawet wtedy było jeszcze za wcześnie? Nie wiem, ale parę lekceważących miesięcy później odkryłem swój błąd. "El Camino" jest po prostu świetne. Zbawienie dzisiejszego rocka. Naprawdę nie pamiętam kiedy ostatnio tak głośno słuchałem muzyki. A to jest płyta, którą trzeba grać głośno. Najlepiej od początku do końca. Od genialnego, cholernie uzależniającego "Lonely Boy" (polecam teledysk - od kiedy go zobaczyłem za każdym razem przy tym kawałku tańczę jak ten pan z klipu :)) aż po zamykające "Mind Eraser". Dość brudne riffy oraz głośna, choć bardzo bluesowa linia basowa w kombinacji z tekstami to może nie jest najbardziej ambitna rzecz na świecie, ale to muzyka bardziej dla serca niż dla duszy. Zwłaszcza uwielbiane przeze mnie "Little Black Submarines", ale praktycznie każda piosenka ma coś w sobie. Coś, co poprawia mój wieczór, mój humor, nawet ten wpis będzie o wiele lepszy, tylko dlatego, że teraz mam w tle "Gold on the Ceiling". Najchętniej napisałbym teraz kilkanaście zdań o czymkolwiek - wiem, że z takim akompaniamentem Wam się na pewno spodobają. Kwintesencją albumu jest piosenka "Nova Baby", która już mi zdążyła popsuć statystyki na last.fm. Raz zapętlona nie jest w stanie zniknąć z mojej głowy i wydaje mi się, że na dzień dzisiejszy żaden inny współczesny zespół nie jest w stanie mnie na dobre wykurować. Może lepiej, żeby się na festiwalach w Polsce nie pojawiali, bo naprawdę będę miał z nimi poważne problemy.

Swoją drogą - poprzednie ich albumy też niczego sobie, ale "El Camino" daje niesamowitego kopa. Może wystarczającym przykładem jest to, że to właśnie ta płyta przerwała miesiąc tutejszej ciszy. Nie sądzę, żebyście tęsknili - zwłaszcza, jeśli już sobie włączyliście The Black Keys.

Ja też urywam w tym miejscu, bo wyglądam już mniej więcej tak: