sobota, 27 października 2012

october swimmer

Październik. Niby złota polska jesień, a jednak piszę posta, a na podwórku mam już tyle śniegu, że może nawet jakiś mały bałwanek by wyszedł. Tupu tup po śniegu, dzyń dzyń dzyń na sankach.. To, że dziś musiałem zmagać się z epoką lodowcową to prawdopodobnie jedyne moje marudzenie zawarte w tym wpisie. Ten miesiąc bowiem dawno nie był tak dobry dla mojego 'ukochanego' miasta pod względem koncertów. Pewnie w kulturalnej historii Konina zdarzały się większe gwiazdy, było nawet więcej interesujących występów, ale myślę, że październik 2012 naprawdę warto zapamiętać. Nie jestem może jeszcze osobą notorycznie jeżdżącą na najlepsze koncerty, ale w ciągu ostatnich 2 lat trochę się ich nazbierało, byłem na dwóch dużych festiwalach, tak więc moje wymagania co do muzyki na żywo uległy znacznemu zaostrzeniu. Właśnie dlatego, że nawet w kontekście choćby tegorocznego Open'era czy kilku innych gigów te dwa konińskie występy w tym miesiącu zrobiły na mnie wielkie wrażenie.

19. października w Koninie wystąpiły Muchy. To było moje drugie spotkanie z zespołem. Pierwsze miało miejsce dokładnie w tym samym miejscu półtora roku temu. Niby wcale nie tak dużo, a jednak przez ten czas zmieniło się naprawdę wiele - zarówno w moim życiu, jak i w muzyce tego zespołu. Tym razem Muchy były w trasie promującej swój już trzeci album chcecicospowiedziec. Po przesłuchaniu i przeczytaniu wielu recenzji trzeba przyznać, że to najbardziej kontrowersyjne dzieło tych artystów. Na początku też nie byłem wielkim fanem tego wydawnictwa - tkwiłem raczej nadal w obozie notorycznych debiutantów.Wrażenia z poprzedniego koncertu też nie były jakieś niezapomniane - fajnie było usłyszeć na żywo Galanterię w dobrym towarzystwie, ale Muchy nie pokazały mi nic wielce ambitnego. Mimo to jakoś nie miałem problemów ze zdecydowaniem się na wyjście do Oskardu tego dnia. Wszystko zapowiadało się o tyle fajniej, że występowi towarzyszyła projekcja filmu mówiącego co nieco o historii zespołu. Polecam, naprawdę ciekawa sprawa, dobrze uzupełnia wiedzę o muzykach i uchyla nieco rąbka tajemnicy z ich prywaty. Poza tym jako support wystąpił koniński zespół One Sweet Moment - nie chcę ich jakoś krytykować, bo w sumie byli całkiem nieźli, ale jak dla mnie byli strasznie mało przekonujący. Spodziewałem się po nich więcej. Na plus fajny cover Moja i Twoja Nadzieja oraz świetny gitarzysta, na minus słabiutki cover Czerwony jak cegła i ogólnie mało oryginalna muzyka. No ale liczę, że coś z nich jeszcze ciekawego powstanie. Niemniej jednak to nie oni byli gwiazdami wieczoru. Pierwszą zauważalną różnicą w porównaniu z zeszłorocznym koncertem była postawa publiczności. Wówczas wszyscy stali w miejscu jak kłody, tym razem pod sceną była już nie grupka, a całkiem spora grupa bardzo aktywnych fanów. Zaczęło się od Robotyki, później pojawiło się m.in. Zamarzam, Wyjątkowo zwyczajnie czy hity ze starszych albumów takie jak Najważniejszy dzień, Przesilenie czy Zapach wrzątku. Wszystko bez wyjątku brzmiało naprawdę świetnie. Nieważne czy było to coś z nowej płyty, mało znane, a do tego wyśpiewane przez megafon co niemal kompletnie uniemożliwiało zrozumienie tekstów - atmosfera była wyborna. Osiągnęła ona temperaturę wrzenia przy wyczekiwanym Mieście doznań, przy którym kontakty na linii zespół-publiczność nie miały już praktycznie żadnych granic. Wszystko zakończyło Łu na żywo trwające chyba z 10 minut, a także krótki bis z kończącymi Rekwizytami. Kolokwialnie mówiąc Muchy rozniosły tę budę. Naprawdę muszę powiedzieć, że genialnie się bawiłem. Nie przeszkadzaj mi, bo tańczę mottem koncertu. Szczerze mówiąc zadowolony byłbym nawet gdyby występ udał się choćby w połowie tak jak to było tego dnia. Niczego specjalnego od Much nie wymagałem, a tymczasem spotkała mnie miła niespodzianka. Chcecicospowiedziec na żywo brzmi świetnie. Dopiero po koncercie mogę stwierdzić, że płyta jest naprawdę bardzo bardzo dobra. Jak do tej pory to chyba najbardziej ambitny, a przez to najważniejszy krążek zespołu. Muchy po prostu dorosły przez te 1,5 roku. Sam wokalista odpowiedział w sposób prosty - 'jesteśmy dorosłymi facetami'. Rzeczywiście coś w tym jest - na pewno takie miano pasuje już im bardziej niż notoryczni debiutanci. Udowodnili, że nie muszą już nic udowadniać. No i do tego to naprawdę świetni goście. Bardzo fajnie było z nimi pogadać, a fakt, że i całemu zespołowi się podobało rówinież bardzo cieszy.

Tydzień później w klubie Musztarda pojawił się ktoś z nieco innej beczki. Młoda, bardzo obiecująca artystka. Julia Marcell. Przyjechała, by promować album June. Świetny album, warto dodać. Sam miałem jej posłuchać w tym roku na Open'erze, jednak wyszło trochę inaczej i żałowałem tego praktycznie do 26 października. Dopiero tego dnia była okazja, by nadrobić straty. A nie posłuchać tej pani na żywo to doprawdy wielka strata. Klimat tego wieczoru był zupełnie inny niż tydzień wcześniej - zamiast pogo pod sceną królowały stoliki i krzesełka. Dobre piwo w takich okolicznościach smakowało naprawdę świetnie, choć i bez niego trudno byłoby lepiej spędzić ten czas. Julia Marcell to idealne towarzystwo nie tylko na czerwiec jak może sugerować tytuł jej płyty, ale także na październik i to nawet w Koninie. Bo i tym razem publiczność okazała się wyjątkowo ogarnięta i skora do bardzo żywiołowego reagowania. Sama wokalistka koncert zaczęła obficie zakapturzona, jednak dość szybko ujawniła nam się w całej okazałości. No i śpiewa tak ładnie jak wygląda. Był niemal cały krążek June - od Shhh na samym początku, przez utwór tytułowy, I Wanna Get On Fire aż po genialnie energetyczną Matrioszkę. Było też kilka kompozycji starszych, nieco bardziej opierających się na pianinie niż syntezatorach. Do tego pojawiły się też zupełnie nowe utwory. Mogę poświadczyć, że następny album zapowiada się naprawdę fantastycznie. To tylko dwie kompozycje, a pokazały potencjał niemal tak duży jak cała ostatnia płyta. Świetne jest to, że setlista sprawiała wrażenie indywidualnie dobranej. Kompozycyjny miszmasz stanowił dobry przekrój całej kariery wokalistki. Podwójny bis (m.in. CTRL i Aye Aye) pokazał za to, że owa kariera mimo, że krótka, to jest naprawdę udana. Julia ma w swojej muzyce tyle pewności siebie, że chyba nie wystarczało jej do kontaktów interpersonalnych - zarówno między piosenkami na scenie jak i w rozmowie wydaje się dość niepewna i skromna, ale to tylko dodaje jej uroku. Muzycznie jest dla mnie polską Björk. Będziemy mieli jeszcze z niej pociechę, to najlepsza rzecz, która się przytrafiła polskiej muzyce od bardzo dawna. Nie spieprzmy tego.


Jakby ktoś chciał sobie jeszcze trochę czasu pomarnotrawić to polecam moje dwie nowe recenzje na Brand New Anthem.

Mumford & Sons: http://brandnewanthem.pl/mumford-sons-babel/

The Magnetic North: http://brandnewanthem.pl/the-magnetic-north-orkney-symphony-of-the-magnetic-north/