sobota, 13 lipca 2013

Open'er 2013

No to popełniłem wyjazd na Open'era po raz kolejny. Będąc na festiwalu po raz drugi mogłem zgrywać już pseudowyjadacza. Czułem się już zupełnie inaczej niż rok temu, wszystko było już dla mnie znajome, a sam przybyłem przygotowany na wszystko. Prawda jest też taka, że pomimo wyższej ceny biletu cała infrastruktura festiwalu niewiele się zmieniła. No chyba, że chodziło o to, że Ziółek zamówił na ten rok dobrą pogodę...

DAY 0

W porównaniu do zeszłego roku największą zmianą była ekipa, która mi towarzyszyła. Tym razem zamiast w cztery osoby pojechaliśmy w pięć... samochodów. Było nas więc około dwudziestu osób w około dziesięciu namiotach. Do tego w tym roku zostałem oddelegowany jako jeden z driverów zaliczając przy okazji moją najdłuższą trasę za kółkiem. Przekonałem się także jak dobrze potrafi smakować tzw. "piwo kierowców" wypite wręcz natychmiast po zaparkowaniu przy polu namiotowym. Sam camping różnił się tyle, że namioty kończyły się w tym roku jakieś 100 metrów wcześniej. No i w Czajnikowni pojawiło się 6 przedłużaczy zamiast dwóch. Na polu dostaliśmy miejsce, z którego wszędzie było daleko, ale namiot rozbity był w cieniu rzucanym przez brzozy. Przypadek? Nie sądzę.

Sam before był także dużo bardziej obfity niż w 2012 roku. Mam tu na myśli samą imprezę na parkingu, jak i to, co przygotowali dla nas organizatorzy. Red Bull Tour Bus tym razem uraczył nas koncertem, który mi się marzył od dawna - w autobusie wystąpił zespół KAMP!. Sam koncert jednak trochę nie sprostał moim oczekiwaniom. Zaczęło się od Sulk, mojej ulubionej piosenki, którą widziałbym osobiście na końcu zamiast na początku, które zostało wykonane w sposób uznawany przeze mnie za naprawdę straszny. Dalej mogło być już tylko lepiej i tak faktycznie było. Distance of the Modern Hearts, Can't You Wait, Melt i Cairo wybrzmiało już tak jak mniej więcej powinno, ale lekki niedosyt pozostał. Jak tylko pojawi się znów okazja dam KAMP! drugą szansę.

DAY 1

Mimo, że pierwszy koncert i pierwszego kaca miałem już na swoim koncie to Open'er zaczynał się na dobre dopiero dziś. Te otwierające festiwal dni mają to do siebie, że jakoś najbardziej wpadają mi w oko. Na podstawie papierowego line-upu zaplanowałem sobie koncertowo tę środę od samej 16:30 do późnych godzin nocnych. Oficjalnie Heineken Open'er Festival 2013 zacząłem od koncertu Patrick the Pan na Alterklub Stage (w tym roku pojawiły się nowe nazwy dla kilku scen, co wprowadziło zamęt w mojej głowie). Gość, o którym zapewne jeszcze nie słyszeliście, ale jak już usłyszycie to zdziwicie się, że byliście w stanie wcześniej żyć nie znając tak wspaniałej muzyki. Tak przynajmniej jest od strony studyjnej, sam występ nie należał do tych najbardziej porywających, ale to wcale nie o to chodziło. Zamiast rozgrzewki była inspiracja. Piotrek, czyli facet odpowiedzialny za cały ten projekt, to na żywo wręcz uroczo skromna postać. Granie odbyło się bez zgrzytów, było naprawdę ładne, a cover Radiohead zagrany na bisie spodobał mi się wybitnie. Ludzi, którzy zamiast iść z tłumem zmierzającym do Tent Stage zatrzymali się na tym koncercie było bardzo mało, ale nie sądze, żeby ktokolwiek tego żałował.
A co działo się na scenie w namiocie? Śpiewał bohater kilku ostatnich tygodni na polskim rynku muzycznym, nowy ulubieniec stacji radiowych i wielu nastolatek - Dawid Podsiadło. Wylansowany przez program X Factor, ale grający na tyle fajną muzykę, że można do jej słuchania bez wstydu się przyznać. Ten występ może tylko powiększyć grupę jego fanów - Tent był cały pełny, a charakterystycznego sposobu bycia piosenkarza nie da się nie polubić. No i muzycznie wypadł niczego sobie, trudno mu coś zarzucić, nawet pomimo wyraźnej tremy.
Pora w końcu zawitać na Maina.. przepraszam, od tego roku Open'er Stage. Sensowne było to dopiero przed godziną 20:00, bo dopiero wtedy zaczynał się tam pierwszy koncert, który dali moi starzy znajomi z CLMF 2011 - niezapomniani Editors. Dwa lata wcześniej ich performance pozytywnie mnie zaskoczył, tym razem również trzymali bardzo wysoki poziom. Przyjechali z nową płytą - The Weight of Your Love, który fantastycznie brzmi na żywo. A Ton of Love jest prawie tak dobre jak Munich czy Bullets i potrafi zostać w głowie na naprawdę długo, do tego świetne otwierające Sugar, czy Tom występujący solo z gitarą akustyczną w Nothing. Żałuję jedynie, że przy okazji tej trasy z setlisty wypadło Fingers in the Factories, które znakomicie spisywało się jak piosenka zamykająca koncert. Z drugiej jednak strony Papillon przyniósł także mocne uderzenie na sam koniec. No cóż, Editorsom życzyć można już tylko slotu headlinera przy następnej okazji..
Czy będzie jeszcze kiedyś okazja by zobaczyć na żywo Blur? Módlcie się o to. Wszyscy, bez względu na wyznanie lub jego brak. Nawet jeśli specjalnie Was to nie interesuje, to chodzi tu o mnie. Może i niektóre szanse trafiają się w życiu tylko raz, a wtedy są bardziej przez nas doceniane, ale serio - naprawdę wiele bym dał by to powtórzyć. Spokojnie mogę sobie ustawić to jako lifetime event. Od kiedy tylko pojawiły się plotki o kolejnej reaktywacji Blur zobaczenie ich na koncercie było jednym z moich głównych marzeń. Co w tym najważniejsze jednak to jednak to, że spełniło się ono w tak znakomity sposób. Damon Albarn, Graham Coxon, Alex James i Dave Rowntree byli w świetnej formie. Grali tak, jak gdyby ani oni, ani ich muzyka miała się nigdy nie zestarzeć, a przecież to wszystko ma już swoje lata. Nie było ani jednej słabej piosenki, nie miałem ani chwili wytchnienia, przeżywałem koncert od początku do końca, od Girls & Boys do Song 2. I to zarówno pod względem duchowym, bo zapewne uroniłbym kilka łez, gdybym nie był kompletnie odwodniony, co akurat wiąże się z przeżyciami fizycznymi. Mam tu na myśli kocioł pod sceną, który zaczął się już przy pierwszej piosence. Girls & Boys zacząłem blisko barierek, skończyłem jakieś 30 rzędów dalej, a mój papierowy Milky czekający na Coffee & TV, którego tak dzielnie broniłem podczas koncertu Editors, podzielił los swojego pierwowzoru z teledysku. Pod koniec koncertu byłem bliski już omdlenia, co jeszcze w życiu mi się nie zdarzyło, ale na szczęście przetrwałem, a miejsce pod sceną oddałem dopiero podczas bisów. To niesamowite jak na scenie zachowuje się Damon Albarn, jaki ma kontakt z publicznością, ile jest w nim energii i jak potrafi nią emanować. Nawet jeśli ktoś znał i czekał tylko na Song 2 to nie sądzę, żeby się nudził wcześniej przy Parklife czy nawet przy majestatycznym Caramel lub Trimm Trabb (o którym nie wiedziałem, że może mieć w sobie tak mocne uderzenie w drugiej części). Zagrali wszystko to, co najbliższe mojemu sercu: poruszające Out of Time, fantastyczne Coffee & TV, wspaniale odśpiewane przez tłum Tender czy wreszcie The Universal kiedy to najtrudniej mi było sobie uświadomić, że uczestniczę w tym wszystkim na żywo. It really really really really happened. Może to nie był najlepszy koncert Blur ever, zapewne chłopaków stać na dużo więcej, ale zespół kazał Polsce naprawdę długo czekać na siebie. Kiedy w końcu nas odwiedzili to myślę, że nie tylko publiczność, ale i sama grupa zapamięta ten występ na długo.

Po Blur festiwal mógłby się już dla mnie zakończyć, ale to nie znaczy, że nie obchodziły mnie inne fajne koncerty. Niestety tego dnia na bieganie między scenami nie miałem już sił i spacerek między Open'er Stage a Tent Stage trwał kilkakrotnie dłużej niż zwykle. Na szczęście alt-J poczekali na mnie jeszcze trochę z zakończeniem koncertu. Trafiłem na Matildę, Ms i co najważniejsze - Breezeblocks. Trzeba przyznać, że scena w namiocie strasznie im pasowała. Cudowny głos wokalisty rozchodził się po każdym jej zakątku, efekty audiowizualne także można było chłonąć w całości. Naprawdę nie sądziłem, że na żywo poradzą sobie tak dobrze, broniąc z wyróżnieniem dobre recenzje swojej debiutanckiej płyty. Będą z nich jeszcze ludzie, oj będą.
Mimo, że na więcej już naprawdę nie miałem sił to po drodze zahaczyłem jeszcze ponownie o główną scenę i koncert Kendricka Lamara. Powtórzę to po raz kolejny - nie jestem fanem czarnego rapu i prawdopodobnie się na nim zupełnie nie znam. Nie zmienia to jednak faktu, że koncert tego gościa bardzo mi się podobał. Potrafił zakumplować się z publiką i zapewnić jej sporo dobrej zabawy. Słychać było, że mamy do czynienia z kimś naprawdę dobrym w swoim fachu. Nawet jeśli ktoś nie przepada za tego typu twórczością to polecam odwiedzać takie koncerty - można pozbyć się wielu uprzedzeń, a zwykle panuje tam fajny imprezowy klimat, którego nie znajdzie się na indie zapychaczach.

DAY 2

Pierwszy dzień okazał się satysfakcjonujący, ale nauczył mnie też, że jeśli chce się zobaczyć jak najwięcej to nie warto pchać się pod samą scenę. Dzień koncertowy zacząłem dopiero od Tame Impala, przeniesionych kilka dni przed festiwalem na główną scenę. Z perspektywy czasu szczerze wątpię w słuszność tej decyzji. Muzycznie bowiem zespół wypadł świetnie - Apocalypse Dreams, Feels Like We Only Go Backwards, Solitude Is Bliss - to wszystko wybrzmiało tak jak należy, a w dodatku zostało urozmaicone o świetnie improwizacje. Niestety, wczesna pora, mała frekwencja i chyba dość słabe nagłośnienie odarły ten występ z klimatu. W dodatku zespół grał strasznie krótko, co było dla mnie kolejnym zawodem. Spodziewałem się czarnego konia festiwalu, wyszedł lekki niedosyt, ale wierzę, że w odpowiednich warunkach i przy poprawionym kontakcie z publicznością zespół nam się jeszcze zdąży odpłacić.
Krótki występ Tame Impala sprawił, że przerwa przed headlinerem była większa niż się spodziewałem. Wystarczyła na piwo, spacerek po miasteczku i krótkie zajrzenie na koncert Junip. Czy głos Jose Gonzaleza jest tak samo oszałamiający na żywo jak na płytach? Tak.
Headlinerem drugiego dnia festiwalu byli Arctic Monkeys. Dla naprawdę wielu osób był to główny powód dla zakupu festiwalowego karnetu. Do samego końca trudno mi było podzielić ten entuzjazm i do teraz nie w pełni ten zespół mnie do siebie przekonał. Oczywiście, nie sposób było odmówić temu koncertowi świetnej atmosfery, zwłaszcza stojąc w tłumie znającym wszystkie słowa piosenek. Czegoś mi jednak zabrakło, bo sam występ był dla mnie nieco nijaki, nie było w nim nic niezapomnianego. Raczej nie chodzi o setlistę, bo ta była bardzo ciekawa - poza nowymi singlami Do I Wanna Know? czy R U Mine? (kiedy to gitara Turnera odmówiła posłuszeństwa) pojawiły się hity takie jak I Bet You Look Good On The Dancefloor czy niezwykle fajny wariant Mardy Bum oraz mniej znane kompozycje albumowe, które chyba najbardziej przypadły mi do gustu rodzaju Teddy Picker, She's Thunderstorms i kończącego 505. Fanom "Małp" musiało się podobać, patrząc obiektywnie nie był to jednak najlepszy koncert tego festiwalu.

Do tego tytułu za to z powodzeniem może kandydować kolejny występ na Open'er Stage - Nick Cave & the bad Seeds. Można się było domyśleć, że będzie to dobry koncert, ale raczej z rodzaju "rozłóż karimatę, połóż się i patrz w gwiazdy", a wyszedł taki z rodzaju "biegnij pod barierki i szukaj szczęki". Serio, jeśli zajęliście miejsce przy barierkach to mieliście naprawdę szczęście. A to dlatego, że była spora szansa, że to razem z Wami Nick wykona swoje piosenki, pozwalając Wam śpiewać, spoglądać Wam w oczy i trzymać za ręce. To się nazywa interakcja! Nie jakieś wciskanie kitu, że "jesteście super tłumem, najlepszym na świecie, serio, wcale tego nie mówię w każdym miejscu, w którym gram, żeby zrobili trochę hałasu". To był koncert trochę inny niż wszystkie. Nick Cave ma 55 lat, mógłby być ojcem Alexa Turnera, a miał w sobie więcej energii niż całe Arctic Monkeys. Członkowie jego zespołu, którym także było bliżej do wyglądu Gandalfa niż Harry'ego Pottera pokazywali podobnie dobrą formę. Po scenie kilka razy fruwał smyczek, który wydaje mi się, że po pewnym czasie i tak już niezbyt nadawał się do użycia. W połączeniu z innymi instrumentami, na czele z pianinem, tworzyła się wielka ściana dźwięku wzbudzająca w słuchaczu wręcz niepokój. Nick to świetny facet i prawdziwy artysta. Potrafi się wznieść na poziom niedostępny dla zwykłego śmiertelnika nadal nim pozostając. Na scenie zamiast piwa pojawiły się filiżanki z kawą, przy Red Right Hand była mała pomyłka w tekście, przy Mermaids potrzebna była nawet ściąga, a w Into My Arms zabrakło mojej ulubionej drugiej zwrotki. To wszystko jednak tylko dodało dodatkowego smaczku. Po prostu cudowne wydarzenie.
Przy okazji zahaczyłem też o Silent Disco. Naprawdę fajna sprawa, zdecydowanie lepsze wyjście od koncertu Marii Peszek. Na takie dyskoteki to mógłbym chodzić regularnie, choćby po to, żeby co jakiś czas zdjąć słuchawki i przekonać się jak komicznie to wszystko wygląda bez akompaniamentu muzyki.

DAY 3

No to jesteśmy dopiero w połowie, a jeszcze dużo ciekawego przed nami. Na początek weźmy koncert naszego dobrze rokującego zespołu Rebeka. Jak lubicie KAMP! to oni też przypadną Wam do gustu. Zwłaszcza na żywo. Bardzo dobrze poradzili sobie z Tent Stage, aż szkoda, że grali o tak wczesnej porze, bo myślę, że nie mieliby trudności z rozkręceniem imprezy w godzinach nocnych w namiocie wypełnionym po same brzegi. Mamy kolejną perełkę w Polsce, o którą mam nadzieję, że odpowiednio zadbamy.

Palma Violets przyjechali do nas z Londynu i pomimo małego stażu na rynku muzycznym nie mieli w sobie ani grama kompleksów. Pokazali naprawdę świetne granie rozgrzewając publikę za pomocą przesterowanych gitar i mocnej perkusji. Było naprawdę fajnie, energetycznie, rockowo, po brytyjsku. Po prostu mocne uderzenie, które u wszystkich pod sceną wywołało długotrwały uśmiech na twarzy. Dopisać do zespołów wartych uwagi w przyszłości, nawet jeśli nie są najbardziej ambitni pod względem kompozycyjnym.

Jak ktoś czytał już jakiś mój wcześniejszy wpis na blogu to wie, że osobą nieomylną niestety nie jestem. Potwierdziło się to po raz kolejny - byłem przekonany, że Queens of the Stone Age nie przyciągną swoim występem dużej liczby zainteresowanych, a zespół zagra na jakieś 90% swoich możliwości, ale i tak nie będzie kto miał marudzić. Było inaczej - pod sceną zgromadził się po raz kolejny wielki tłum, a w dodatku zachowywał się genialnie. Nie sądzę, żeby Josh Homme ściemniał mówiąc, że byliśmy najlepszą publiką tej trasy koncertowej. Josh nie jest z gatunku podlizuchów. Powiedział w końcu "I fucking love you guys. And I fucking love Slayer." Czym mógł się nam zespół odwdzięczyć? Zrobił to poprzez jeden z najlepszych koncertów tego festiwalu. QOTSA udowodnili, że na chwilę obecną, po wydaniu takiej płyty, są jednym z najlepszych rockowych zespołów świata. To był ogień, od początku do końca. Fantastyczne, porywające gitarowe granie. Występ niósł ze sobą energię, która mimowolnie oddziaływała na każdego pod sceną. Tej sile po prostu nie dało się oprzeć. Na koncert wybrałem się z zainteresowaniem, ale bez nadmiernej ekscytacji, a opuściłem go jako psychofan Josha Homme'a. Myślałem, że fajnie będzie go zobaczyć na żywo, a tymczasem kiedy tylko w nieplanowany sposób wyszedł do barierek gdzieś koło Signing Tent to pobiegłem do niego jak jakaś piętnastolatka. Udało się przybić z nim piątkę (w tym jedną w twarz, ale przynajmniej mogę się chwalić, że dotknąłem jego zajebistej rudej łysiny), co uznaję za mój życiowy sukces. Ani przez chwilę nie pomyślałem, że mogliby przyjechać z Grohlem.. A, jeszcze wiadomość do tych wszystkich, którzy w połowie wyszli na koncert Nasa - przegraliście życie.

Po QOTSA na głównej scenie pojawił się zespół, który miał przynieść sporo wytchnienia. Tak też się stało, ale trochę też z tym spokojem przesadzili. Mowa oczywiście o The National, którzy na Open'era wrócili bardzo szybko, bo już po 2 latach. Trouble Will Find Me, ich najnowsza płyta jest dla mnie arcydziełem i cieszyłem się, by posłuchać jej na żywo. Pod tym względem koncert mnie nie zawiódł - I Should Live in Salt, Don't Swallow the Cap czy wreszcie ukochane Sea of Love wybrzmiały w sposób absolutnie mnie urzekający. Niestety, co do reszty miałem wrażenia tak jak podczas słuchania pozostałej studyjnej twórczości zespołu - było po prostu nudno. W związku z tym po 45 minutach się ulotniłem i na szczęście w setliście później nie pojawiło się Fireproof, tak więc nie żałuję.

Nie żałuję głównie dlatego, że na Tent Stage zaczynał się koncert Disclosure typowany przeze mnie do imprezy numer jeden tego Open'era. Czy tak ostatecznie było? Powiedzmy, że tak, ale myślę, że mogło być dużo lepiej. Chłopcy zagrali przynajmniej na pewno z podłączonymi mikserami, choć w sumie nie zdziwiłbym się, jeśli ktoś miałby wątpliwości. To, co grali na koncercie było bardzo podobne do tego, co możemy znaleźć na albumie, zabrakło improwizacji, nadania utworom nowej świeżości, takiej wisieńki na torcie. Bo nikt nie wątpi, że ich debiut to świetna płyta i będą z nich naprawdę ludzie. Mają jeszcze przed sobą dużo czasu i wielką karierę. Ręczę, że następny koncert można będzie zapisać już do tych niezapomnianych. Bo z tegorocznego to zapamiętam głównie niszczące Latch, gdzie pierdolnięcia było tyle ile być powinno, no i jeszcze remix piosenki Jessie Ware, którego obecność w setliście zwyczajnie mnie zaskoczyła.

DAY 4

Trudno było uwierzyć, że Open'er miał się skończyć już dziś. Wszystko, co przyjemne ma to do siebie, że mija szybciej. Niestety na koniec miało zostać to, co osobiście uznawałem za najmniej ciekawe. Zacząłem jednak od zespołu, który odwiedził Polskę już tyle razy, że sam nie wiem ile występów mają w tym roku w Polsce, no i aż wstyd powiedzieć, że nigdy się ich nie widziało na żywo. A podobno Crystal Fighters koncertują wyśmienicie bez względu na warunki. Muszę przyznać, że coś w tej opinii jest. Co prawda druga płyta nie jest tak różnorodna i nie niesie ze sobą takiego koncertowego potencjału, ale hity z debiutu i tak rozgrzały publikę. Ten zespół potrafi wywołać wielkiego banana na twarzy - ze sceny płynie energetyczna mieszanka dźwięków z hiszpańskim akcentem, przy których nie da się ustać w miejscu. Idealna dawka wakacyjnego klimatu, która dała pozytywne nastawienie na resztę dnia. Na tyle zostałem wciągnięty przez Crystal Fighters, że moja wizyta na koncercie Mount Kimbie została drastycznie skrócona do zaledwie jednej piosenki. Na szczęście było nią Made To Stray, czyli utwór, który najbardziej chciałem usłyszeć. Wrażeń dostarczyli mi więc dobrych, choć Tent Stage był raczej statyczny i dość pusty, tak więc poza stratami muzycznymi żadna nadzwyczaj dobra impreza mnie nie ominęła.
Kings of Leon byli headlinerami ostatniego dnia festiwalu. Byli najwyżej na plakatach, najwięcej osób przyjechało też tylko na ten jedyny koncert (pierwszy raz widziałem, żeby więcej było opasek jednodniowych niż karnetów), ale sprawili też największe rozczarowanie festiwalu. Przede wszystkim wydawało mi się, że było strasznie cicho. No, chyba że zdążyłem ogłuchnąć gdzieś po drodze, ale to raczej nie to. Do słabego nagłośnienia trzeba dopisać słabą publikę. Widać było, że na Kosakowo większość ludzi przyciągnął jedynie fenomen płyty Only By The Night (która jak dla mnie jest dość słaba) i dwóch hitów: Use Somebody i Sex On Fire. Ta grupa "fanów" wyraźnie była zdegustowana tym, że koncert zaczął się od kilku piosenek ze starszych płyt i że tak strasznie długo trzeba było czekać na te piosenki, na które tu przyjechali. Doszło do tego, że po drugiej piosenki spod sceny zaczął wychodzić cały sznur osób. Mówię serio: nie standardowe kilku słuchaczy, którym zrobiło się za gorąco w pogo, ale niekończąca się kolejka ludzi. Do dziś nie wiem co ich wykurzyło spod sceny. W zasadzie sam miałem podobny pomysł, żeby się ulotnić, np. pod prysznic, bo koncert był strasznie słaby. I to nie jest tak, że przyszedłem jakiś negatywnie nastawiony. Kings of Leon byli jednym z zespołów, które na żywo bardzo chciałem zobaczyć. Caleb śpiewał niestety jakby z playbacku, kontakt z publiką był zimny jak lód, zespół wyglądał wręcz na trochę znudzony. Zresztą i ja się tak czułem. Dobre strony? Było przynajmniej On Call. Ten bas na żywo naprawdę jest epicki. Do tego ten nowy kawałek jest zupełnie w porządku, trochę taki powrót do dobrych czasów po ostatnich dwóch mniej fajnych albumach. No i na Use Somebody było nawet przez te 3 minuty magicznie. Publika się obudziła, zespół tego robić nie musiał, bo i tak wszystko tłum odśpiewał za nich. Wyszło doprawdy pięknie, niestety w przeciwieństwie do Sex On Fire. Kojarzycie może przeróbkę ich występu z Reading w wersji SHREDS? http://www.youtube.com/watch?v=NOF1FJ7wGhw o tą dokładnie. Naprawdę wolałbym, żeby zagrali w ten sposób. No i co ciekawe sam riff z początku brzmiał dość do tego z filmiku. Było to po prostu słabe. Najlepsze było jednak to, że po płci na ogniu większość ludzi sobie zwyczajnie poszła, mimo, że koncert skończyło dopiero Black Thumbnail. To smutne, co stało się z tym zespołem. Wpadli trochę w pułapkę własnej popularności, z której ciężko będzie im wyjść. Medialny sukces im się już udał, ale niestety dalej wróżę im albo upadek albo twórcze zjadanie Only By The Night aż się ludziom po prostu nie znudzą.

Na koniec festiwalu na sceniej głównej zagościć miała muzyka poważna. Swoje wykonanie Electric Counterpoint autorstwa Steve'a Reicha miał zaprezentować nie kto inny jak.. Jonny Greenwood, gitarzysta skądinąd dobrze znany. Cieszyłem się na sam widok członka Radiohead, a jego gra była po prostu hipnotyzująca. Na zakończenie festiwalu miałem ochotę jednak na coś bardziej energetycznego. Z braku wyboru zajrzałem w końcu na Tent Stage gdzie grali Animal Collective. Niespecjalnie kumam ich muzykę studyjną, nigdy jej po prostu nie rozumiałem, ale na żywo ten chaos, kolaż dźwięków i psychodelia zdaje egzamin. Wiksa jedyna w swoim rodzaju, dość specyficzny rodzaj zabawy, ale na ostatni koncert Open'era nadał się wyśmienicie.

DAY 5

Heineken Open'er Festival 2013 oficjalnie się już skończył, ale w tym roku Alter Art sprawił nam miłą niespodziankę. Każdy, kto posiadał czterodniowy karnet miał także darmowy wstęp na koncert Rihanny. Trudno było narzekać na taką propozycję, choć oczywiste jest, że na miejscu artystyki z Barbadosu widziałbym chętniej kogoś innego. Ale na szczęście supportował jej nie kto inny jak Dizzee Rascal. Sam czekałem tylko na jedną piosenkę - słynne Bonkers, utworu, który definiuje słowo "pierdolnięcie" i przez który na imprezach czasem się umiera. Bonkers zakończyło koncert, który muzycznie był dość przeciętny - sam Dizzee jest spoko gościem, ale artystycznie jest to raczej poziom Seana Paula. Na szczęście zakończenie koncertu sprawiło, że będę nadal dla niego wyrozumiały - spełniło się jedno z moich marzeń, choć przysłowiowego pierdolnięcia trochę uciekło przez słabą jakość dźwięku. Ogólnie to jak na support grał zaskakująco długo, ale na Rihannę trzeba było jeszcze długo czekać. Z powodzeniem można było wypić piwo, zjeść sushi i ponudzić się jeszcze z godzinę, co zaskutkowało wybuczeniem piosenkarki jeszcze zanim pojawiła się na scenie. Kiedy to wreszcie uczyniła wrażenia wizualne były naprawdę pozytywne. Ładnie się prezentowała. Jak ze śpiewem? No trochę śpiewać umie. Ale tego playbacku było też trochę dużo. Nawet za dużo, a samo show nie było tak epickie jak przystało na gwiazdę tego formatu. Niemniej jednak muszę przyznać, że zwyczajnie podobało mi się. Poszedłem z założeniem, że nie dotrwam do końca, a wytrzymałem, a do tego nieźle się bawiłem. I to nawet bez takiej wielkiej beki, choć trudno było się nie śmiać z gimnazjalistek z rodzicami, fashionistek wyglądających identycznie i nastolatek w butach na obcasach. Tych 200-300 zł, które osobno trzeba by było zapłacić za koncert byłoby mi szkoda, ale koncert Rihanny podobał mi się bardziej niż Kings of Leon. Nie wierzę, że to powiedziałem.

P.S. to prawda.

DAY 6

Wielkie sprzątanie i wielki powrót. Trudno było się oswoić z myślą, że tego dnia już nie będzie żadnego koncertu, ale chyba i tak tęsknota za domem, wanną, miękkim łóżkiem i ceramiczną muszlą klozetową przeważyła nad pofestiwalową depresją. Open'er 2013 uznaję za festiwal niezwykle udany. Zarówno pod względem wrażeń osobistych, wiążących się z życiem poza koncertami, jak i samą muzyką płynącą ze scen. Było lepiej niż rok temu. No i już tęsknię za tym specyficznym klimatem panującym na Kosakowie, polu namiotowym, a nawet w całym Trójmieście. Zdecydowanie nie mamy się czego wstydzić, co potwierdza ogromna liczba obcokrajowców na tegorocznym festiwalu. Doszło do tego, że zaczepiając przypadkową osobę wolałem dla bezpieczeństwa mówić po angielsku, zresztą sam kiedyś zostałem zapytany o zapalniczkę przez Polaka, który posłużył się językiem Szekspira. Złe wieści są dla nas takie, że cena karnetu ma nadal rosnąć, a raczej trudno się spodziewać ulepszeń na polu namiotowym czy w samym miasteczku. Moja rada - za rok czekajcie do ostatniej chwili, jeśli wykażecie się refleksem to upolujecie jakąś okazję.

Co przegapiłem? Kondycyjnie nie wyrobiłem się na Crystal Castles. Opinie o ich występie krążą dość przeciwstawne, sam niestety straciłem okazję, by pozbyć się kilku uprzedzeń do tego zespołu. Warto też było podobno wstąpić na Matisyahu, bo publiczność została wpuszczona na scenę. No i przede wszystkim Devendra Banhart. Nie spotkałem nikogo, kto nie byłby zachwycony tym koncertem, a ja tymczasem kisiłem się na Kings of Leon. To moja największa porażka, choć z chęcią zaliczyłbym kilka mniejszych zespołów, na które zwyczajnie nie zdążyłem. Mam nadzieję, że za rok będzie okazja zobaczyć jeszcze więcej.

Subiektywne top 3 festiwalu:
1. Nick Cave & the Bad Seeds
2. Blur
3. Queens of the Stone Age.


Z pozdrowieniami dla PKN Stage,
wisiu.