sobota, 29 września 2012

music, what happened?




...to tak na wstęp, bo dawno nie pisałem. Nawet bardzo dawno. Co więcej wcale nie chodzi o to, że nie miałbym o czym pisać. Od czasu ostatniego posta popełniłem wyjazd nad morze, jeszcze zanim skończyły się wakacje. No ale jeszcze tak nisko nie upadłem, by brać ten temat na warsztat. Wydaje się, że dużo ważniejszym wydarzeniem były moje osiemnaste urodziny. Na facebooka nadawałoby się jako lifetime event, ale tak szczerze mówiąc to żadnej różnicy nie poczułem. Dowód mam od roku, tak samo prawo jazdy - tylko kwestia czasu aż przesiądę się do porządnej fury. O tym w sumie mógłbym kiedyś napisać..

Wrzesień pod względem koncertowym był całkiem gruby - mieliśmy Sigur Rós w Krakowie czy Coldplay w Warszawie. Co z tego, skoro nigdzie nie byłem? Zupełnie nic, bo powód przerwania trwającego niemal dwa miesiące milczenia jest jeszcze inny, ale również muzyczny. The 2nd Law - nowa płyta Muse.

Dlaczego miałbym traktować to jako coś ważnego? W skrócie można powiedzieć, że Muse pośrednio zmieniło moje życie. Dawno dawno temu dzięki miłym ludziom z internetów zacząłem się interesować swoim gustem muzycznym, a Muse było moją Mekką. Posłuchałem Absolution, zapuściłem włosy i zacząłem przywiązywać najwyższą wagę do tego czego słucham. Chłopaków z Devon darzę ogromnym sentymentem i mimo to, że z biegiem lat miłość do ich twórczości słabła to jednak nie zamierzam się ich jakoś wypierać.

Jak się pewnie domyślacie nie byłoby tego wpisu gdyby z The 2nd Law nie było czegoś na rzeczy. Co tu dużo mówić - jest mi przykro, bo ten materiał do mnie niezbyt trafia. W sumie nie powinenem się tak dziwić, bo przecież w ostatnich latach Muse robiło muzykę dla tych filmów o błyszczących się wampirach, a ostatnie Resistance było bardzo słabe. Niemniej jednak jakoś nie mogę przeboleć kolejnego zawodu. Możliwe, że to przez niezwykle naiwne nadzieje o powrocie do stylu z Showbiz, ale to też dlatego, że najnowsze dzieło Muse jest cholernie ambitne. 

Matt Bellamy to gość, o którym można powiedzieć naprawdę wiele. Jednak nazwać go 'tylko' świetnym gitarzystą i fantastycznym wokalistą czy nawet genialnym muzykiem to trochę za mało. Dla mnie jest on jednym z największych kompozytorów przełomu wieków. A w dzisiejszych czasach ten wyraz wydaje się nieco wymierać, bo pewnie ostatnią osobą, która została nazwana przez Was 'kompozytorem' był Chopin. Nowe wydawnictwo to najlepszy dowód na to, że zaangażowanie i wyobraźnia Bellamy'ego są naprawdę pokaźne.

O każdym utworze z The 2nd Law można się porządnie rozpisać. Zaczyna się od ostrego Supremacy, które zespół proponował do umieszczenia w nowym Bondzie. W sumie naprawdę nieźle by się to sprawdziło, cała piosenka brzmi jak dobry film akcji. Jest mocno, ale nie jest to typowy muse'owy pazur. To coś na siłę wyrafinowanego, przypomina mi odrobinę Live and Let Die w wykonaniu Guns N' Roses. A moim zdaniem ten zespół to naprawdę słaba inspiracja. Niemniej jednak swego rodzaju epickiego charakteru temu kawałkowi odmówić nie można, album naprawdę zaczyna się z grubej rury. Zaraz potem mamy Madness. Chyba najbardziej lajtowa piosenka Muse jaką kiedykolwiek stworzono. Równie dobrze mogłaby ją zaśpiewać Lana Del Rey w swetrze z angory. Chris Martin powiedział ostatnio, że to najlepsza piosenka grupy w jej historii. Nie słuchajcie gościa, on nagrywa z Rihanną. Nie ma prawa głosu. Prawda jest taka, że ten kawałek bardzo pasowałby też dla Coldplay. Niestety powinna istnieć jakaś niepisana zasada, że żaden z zespołów nie ma prawa wchodzić na gatunkowe terytorium drugiego z nich. Z drugiej strony - gratka dla fanów Undisclosed Desires, Supermassive Black Hole lub piosenek z soundtracku do sagi Zmierzch. Madness idealnie pasowałoby na tło dla tandetynych wampirzych miłostek.
Panic Station to dla mnie kolejne zupełne nowe skojarzenie związane z Muse. Moje pierwsze wrażenie - Bellamy nasłuchał się za dużo Green Day. I po raz kolejny nie mówię tego jako komplement. Porównanie do Queen już można byłoby dość pozytywnie traktować, bo nawet mało wprawny słuchacz rozpozna w tle coś bardzo podobnego do Another One Bites the Dust. Tyle, że wszystko w wersji okrojonej z wszelkiej możliwej zajebistości. Bellamy wokalnie ma potencjał niewiele mniejszy niż legendarny Freddie, ale nie powinen śpiewać jak Billie Joe Armstrong i robić piosenki, które są tylko pseudofajne.
Dalej mamy Prelude, a zaraz potem najjaśnejszy punkt The 2nd Law - Survival. Na początku nie mogłem się przekonać do tej piosenki, bo znana ona już jest dobre 2 miesiące. Po przesłuchaniu albumu doszedłem do wniosku, że w tej piosence najwięcej jest ducha Muse z całej kariery. Jest mocno, eklektycznie, a eksperymenty tym razem są udane. To taki kolaż wszystkich dobrych piosenek Muse bazujący trochę na Uprising. Krok do przodu - i to krok w dobrą stronę.
Niestety następujące dalej Follow Me uznaję za prawdopodobnie najgorszy utwór Muse w historii. Jest naprawdę tandetny. Wokal oczywiście jak zwykle pełen werwy - tyle że tym razem oznacza to, że piosenka idealnie pasowałaby do Radia Planeta. O ile Madness przez swego rodzaju prostotę można jeszcze wiele wybaczyć to w tym przypadku powtarzający się techno-dubstepowy motyw jest po prostu katastrofą. To brzmi jak jakiś remix, aż ciężko w to uwierzyć. Krok w bardzo bardzo złą stronę. 30 Seconds To Mars chyba nie chciałoby nawet mieć takiego kawałka.
O Animals akurat ciężko się szeroko wypowiedzieć. W porównaniu do innych piosenek nie niesie ze sobą żadnych kontrowersji i w całokształcie albumu wypada tylko jako wypełniacz tracklisty. Nie zapada specjalnie w pamięć, ale poza swego rodzaju monotonią czy po prostu nudą nie ma nic do zarzucenia. Jakby cała płyta taka była to nikt by się nie obraził. Tylko, że wtedy na pewno nie zostałaby wydana pod szyldem Muse. Prędzej Radiohead. No i fajne te zamieszki w outro.
Explorers też nie uzyska miana epickiego hymnu. Jesteśmy w zdecydowanie spokojniejszej części The 2nd Law. Piosenka daje wytchnienie, a kompozycji Bellamy'ego na pianinie naprawdę ciężko jest nie lubić. I o ile może nie jest to zbyt ambitna piosenka to jednak musi się podobać. Duży, choć zapewnie długo niedoceniony plus. 
Nikt nowo wydanych albumów nie uczy się na pamięć, ale Big Freeze nie pozostawiło u mnie w głowie żadnego śladu. Tak więc zanim jeszcze je sobie odświeże to już mamy na koncie bardzo poważną wadę. Choć z drugiej strony na płycie jest tyle momentów intrygujących, że chyba łatwiej będzie zapamiętać te niewywołujące nadmiernych emocji. I co tu dużo pisać - takie jest właśnie Big Freeze. Mało ciekawe, choć jeszcze na tyle w nim ducha starszego Muse, że z powodzeniem umieściłbym je na Resistance.
The 2nd Law to zbiór niespodzianek. Pora na największą. Save Me. Jakby kto pytał - za wokal odpowiedzialny tym razem jest Chris. Szczerze nie spodziewałem się, że to się kiedyś stanie. Po co miałby on śpiewać, skoro mamy Bellamy'ego z niesamowitym głosem? Tymczasem efekty są lepiej niż zadowalające. Do tej pory nie spotkałem się z porównaniem Muse do Porcupine Tree, lecz kiedy usłyszałem po raz pierwszy tę piosenkę to pomyślałem, że gościnnie występuje Steven Wilson. Czysty rock progresywny. Mój faworyt z całej płyty. Wielkie pozytywne zaskoczenie, wyszła z tego po prostu piękna muzyka. Choć gdybym nie znał wykonawcy to słysząc gdzieś ten utwór w życiu nie pomyślałbym o Muse. Może tego chcieli sami artyści? Wiem tylko, że Chrisa bardzo chętnie bym jeszcze posłuchał. Może jakiś projekt poboczny się urodzi, kto wie?
Och, zaraz. Przecież kolejna okazja jest zaraz tutaj. Za Liquid State także odpowiedzialny jest Wolstenholme. Mamy do czynienia z diametralną zmianą klimatu. Tym razem przenosimy się na obrzeża metalu. Sam nie wiem czy uznać to za demonstrację niezwykłej wszechstronności zespołu czy po prostu za pewnego rodzaju niezdecydowanie - osobiście jestem wielkim fanem Save Me, ale na pewno i Liquid State znajdzie wielu miłośników. To naprawdę ciekawa alternatywa dla Muse ze śpiewającym Mattem.
Na koniec całej płyty, podobnie jak w przypadku Resistance mamy do czynienia z czymś nieco bardziej specjalnym. Ostatnim razem była to symfonia Exogenesis, tym razem dwuczęściowy imiennik albumu.
Unsustainable to jedna z większych kontrowersji tego wydawnictwa. To kolejny pionierski pomysł Bellamy'ego. To nic innego jak po prostu gitarowy dubstep. I o ile zawsze wykazywałem się pogardą dla tego gatunku to tym razem muszę przyznać, że ten kawałek ma coś w sobie. Nie jest to może droga, którą chciałbym by Muse dalej się kierowało, ale jest to coś czego nikt wcześniej w takiej formie nie zrobił. Mam nadzieję, że nie spowoduje to, że stanę się fanem Skrillexa. Wtedy usunę bloga.

Naprawdę ciężko jest wydać jednoznaczy osąd na temat całego The 2nd Law. Jest to dzieło niezwykłe. W dyskografii Muse na pewno zajmie specjalne oddzielne miejsce. Album jest strasznie nierówny, a eklektyzm wprowadza chaos i niepewność. Co koniecznie muszę przyznać to fakt, że bardzo dawno żaden album nie wywołał we mnie tylu skrajnych i często antagonistycznych do siebie emocji. Tak też powinna działać prawdziwa muzyka. Nie można przejść koło niej obojętnie. The 2nd Law - hate it or love it. Jeden zmiesza zespół z błotem za taką ucieczkę od korzeni, inny będzie zachwycony różnorodnymi naleciałościami rodem z innych gatunków, a kolejny uzna to za nowoczesne wydanie Origin of Symmetry. Sam jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji, ale chyba tęsknota do Muse sprzed Resistance jest zbyt silna, a The 2nd Law będę traktował w kategorii specyficznego manifestu.

Jakby jeszcze Wam tekstu było mało - to dopiero jeden wątek. Jeśli uznamy nowe Muse za zawód (a tak możemy zrobić, bo moje pragnienia nie zostały zaspokojone) to mamy tylko jeden przykład z wielu w ostatnich miesiącach. Co się stało z tą muzyką? I nie chcę tu nawoływać do powrotu do The Beatles i lat siedemdziesiątych. To już dawno za nami. Który z Waszych ulubionych zespołów wydał ostatnio płytę najlepszą w swojej dyskografii? Albo chociaż znacząco lepszą od poprzedniej? Jakby się zastanowić to nawet lista by się co prawda uzbierała i może jest to moje subiektywne odczucie, ale odnoszę wrażenie, że teraz nowa muzyka w najlepszym wypadku jest co najwyżej akceptowalna. Nie chcę zanadto generalizować i nie mówię o nowych zespołach, które naprawdę potrafią być interesujące. Ale jakby spojrzeć na to na czym się wychowywały nasze muzyczne gusta to sprawa wygląda inaczej. Wspomniane Muse, również wspomniane Coldplay lub choćby Red Hot Chili Peppers, a nawet The Killers. Kto woli The 2nd Law od Absolution, kto Mylo Xyloto od A Rush of Blood to the Head, kto I'm With You od By The Way, kto Battle Born od Hot Fuss - ręka do góry. Nikt się nie zgłasza. Może dlatego, że nikt nie dotarł do tego punktu, ale możliwe, że także zgadzacie się ze mną. Muzyka się zmieniła, może to też wina nas - słuchaczy. Mamy zbyt wygórowane oczekiwania, a idole nie są w stanie ich spełnić. Przez to często czerpią inspiracje z innych gatunków, na siłę szukające czegoś nowego, niekoniecznie udanie. Stąd tak prosto zapomnieć o Angles The Strokes zwłaszcza, gdy nadal powszechnie żywi się ogromny sentyment do debiutanckiego Is This It. Ktoś powie, że zmiany są dobre i potrzebne. Jak najbardziej się zgadzam. Problem w tym, że nie jest ważna zmiana dla samego wprowadzenia jakiejś nowości. Sztuką jest zmiana na lepsze. Bardzo to życiowe zresztą.. Tymczasem dziś album uznajemy za udany gdy tylko da się go słuchać. Jakoś rzadko spotykam się z negatywnymi recenzjami ostatniego albumu Interpol, a jednak wszyscy siedzą tylko w erze Turn on the Bright Lights. A więc może ta swego rodzaju tolerancja? Choć z drugiej strony zbyt często widać jej brak. Jest trochę wyjątków jak choćby The Vaccines. Come of Age jest naturalnym następcą debiutu, obie płyty utrzymane są w porównywalnym klimacie i warstwie tekstowej. Obu słucha mi się świetnie. A jednak zawsze znajdzie się ktoś komu nie spodoba się brak nowej inwencji twórczej w tym zespole. Pamiętajcie - lepsze jest wrogiem dobrego. Nikt nas oczywiście do lubienia nowej muzyki nie zmusza, ale chyba musimy po prostu dać artystom wykonywać robotę po swojemu. Fajna muzyka chyba jeszcze nie umarła. Chyba.






2 komentarze:

  1. Przyznaję Ci rację, ale z drugiej strony cudem by było, gdyby wszystkie nasze potrzeby w kwestii muzycznego gustu były zaspokajane w kółko. Jakaś przerwa być musi ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj czy ja wiem? trudno mi było wytrzymać tygodnia w normalnych warunkach z dostępem do różnych źródeł bez pozyskania nowej muzyki :D

      Usuń