poniedziałek, 30 stycznia 2012

gotye feat. lana del rey live in stockholm

No to co z tym Gotye? Tak jest - i u mnie się pojawi. Jest też na tablicach Waszych znajomych. Leci pewnie właśnie na Trójce. Prawdopodobnie znajdziecie go też w Waszej lodówce. Razem z "feat.'em". Ale dlaczego wszystkim tak się podoba, że każdy chce się podzielić 'Somebody That I Used to Know'? Przecież to nie jest materiał na idealny komercyjny utworek. Początkowo nawet można było uznać to za muzykę niszową, alternatywną. Trójka przecież zaspokaja nieco bardziej wyszukane gusta, a to tam Belg królował najdłużej. To kolejny dowód na to, że dziś to co hipsterskie staje się prawdziwym mainstreamem. Zmierzam jednak do tego, że jakkolwiek każdy z nas by nie rzygał tą piosenką to jednak za każdym razem gdy ją usłyszy ma to specyficzne uczucie wkręcającej się melodii. Gotye może nie zasługuje na miano arcygeniusza, ale na pewno hejtowanie jego twórczości powinno być związane tylko z jej wszechobecnością, a nie jakością.

Smutne jest jednak to, że ta wszechobecność to w dzisiejszych czasach jedyna możliwość by wypromować nowy kawałek. Od pewnego czasu jesteśmy ofiarami syndromu sztokholmskiego w muzyce popularnej. Oczywiście komercyjne piosenki w większości od początku konstruowane są według prostego wzoru 'gdzieś-już-to-słyszałem', ale to nie wystarcza. Stajemy się zakładnikami radia i muzycznych telewizji - słuchamy tego co jest emitowane. A w popularnych stacjach emitowane jest to, co ma się dobrze sprzedać. Co ma się spodobać szerokiemu gronu odbiorców. I spodoba się, czy tego chcemy, czy nie.. Przy takiej częstotliwości słyszenia nowego hitu to nawet jeśli otwarcie owego muzyka nienawidzimy to po pewnym czasie trzeba ulec. Prawdopodobnie nie ma nic gorszego dla fana dobrej muzyki niż piosenka niemiłosiernie chodząca po głowie, której tak naprawdę nie znosimy, a mamy tak wielką ochotę śpiewać lub nucić.

To przecież nie na tym polega dobra muzyka. Godnego polecenia artystę możemy poznać po tym, że to słuchacze czekają na jego wydawnictwa, a nie wydawnictwa czekają na aprobatę słuchaczy. I tu pojawia się nam Lana Del Rey, bo to o niej miałem pisać. Właśnie premierę miał jej album "Born to Die". Pierwsza wyczekiwana przeze mnie premiera tego roku. I o ile za zbawczynię mainstreamu w 2011 roku można uznać Adele, to zanosi się na to, że w tym roku będzie nią dla mnie właśnie Lana Del Rey.
Najpierw pojawiło się genialne "Video Games". W międzyczasie klip do "Born to Die", a i jeszcze kilku innych piosenek można było posłuchać długo przed premierą longplay'a. To w połączeniu z dość kontrowersyjnie budowanym wizerunkiem rozbudziło oczekiwaniu. Czy zostały spełnione?
Osobiście jestem spełniony już po pierwszej piosence. "Born to Die" okazuje się jeszcze lepsze niż "Video Games", dzięki któremu w ogóle usłyszeliśmy o kimś takim. Brzmi naprawdę cudownie. Z czasem zaczyna się nam robić nawet eklektycznie, choć nie do końca jestem przekonany czy w tym dobrym kierunku, bez wątpienia jednak przekonujemy się o jej genialnej barwie głosu i specyficznym stylu. To wszystko wprowadza nas w specyficzny nastrój. Naprawdę mamy okazję poczuć się dość specjalnie, inaczej niż słuchając cokolwiek innego w radiu.
Tyle, że tu pojawiają mi się wątpliwości. Czy naszym polskim prostym gustom to będzie odpowiadać?
Nowojorski klimat i niezwykły wokal to pewny sukces w USA, ale obawiam się, że Radio Zet nie zostanie zbyt szybko opanowane przez tę wokalistkę. Trochę szkoda, bo pomimo to, że sam kultu Lany Del Rey nie będę uprawiał, a "Born to Die" płytą ani odkryciem roku nie jest to miałem nadzieję, że wprowadzi trochę powiewu w mainstream. Bo takiej muzyki mogę słuchać w radiu. Choć nie z nadmiarem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz