Na mnie, jako mieszkańcu przeciętnie
dużego miasta, Warszawa zawsze robi wrażenie. Poczucie, że coś
wisi w powietrzu. I wcale nie chodzi o koncert Madonny ani upał. O
tym, że wieczór ma być specjalny od razu informuje nas
wszechobecna solidarność koszulkowa. Wszyscy idą na Red Hot Chili
Peppers.
Impact Festival na początku wydawał
mi się tworem, który tak trochę dziwnie pachnie. Ot, pewnego dnia
gruchnął nius, że w Polsce gra RHCP. Dopiero jak kurz nieco opadł
można było dostrzec informację, że pomimo iż wszystko wskazuje
na zwyczajny koncert na czele z lokalizacją i ceną biletu (w tym
podziałem na płytę i Golden Circle) to Amerykanie będą gwiazdą
jakiejś szerszej imprezy. Byłem jednak bardzo sceptycznie
nastawiony – festiwal 'no-name' i jedna tak wielka firma przy braku
informacji o pozostałych wykonawcach sprawiły, że koncert już
zaliczyłem do kategorii 'odpuszczam sobie'. No i wszystko byłoby
okej gdyby nie pewno południe gdy to Live Nation podała do
wiadomości, że kolejnym wykonawcą występującym na Impactcie
będzie zespół Kasabian. Mój ulubiony istniejący zespół.
Zespół, na którego występie w Polsce muszę być. Prawdę mówiąc
długo nie wiedziałem co ze sobą zrobić, ale sporo czasu później
udało mi się wszystko ze sobą pogodzić i bilet na Impact był w
moim posiadaniu. 209 zł za jeden dzień i tak naprawdę jedynie
trzech interesujących wykonawców (trzecim są The Vaccines) i
miejsce na płycie z dala od sceny to dość sporo. Zwłaszcza, że
za tyle samo miałbym karnet na Coke Live Music Festival, którego
tegoroczny line-up jest tak słaby, że na szczęście nie muszę na
niego jechać.
Pozostało mi tylko już włączyć
Switchblade Smiles i wraz z Sergem zadać pytanie 'CAN YOU FEEL IT
COMING?'
Przejdźmy do rzeczy – słówko o
organizacji. W tym momencie dysponuję już takim doświadczeniem, że
jak coś mi się nie podoba to mogę powiedzieć, że na innym
festiwalu zrobili to lepiej. Cóż.. bogata strefa gastronomiczna,
można się trochę przejść po namiotach, sporo także punktów do
siedzenia i sączenia Carslberga lub Coca-Coli.. a, stop. Piwo. Nie
dość, że trzeba było za nie dać 7 zł (czyli aż o złotówkę
więcej niż u Alter Artu) to w dodatku nie można go było kupić
tak od ręki jak kebaba czy Nestea – trzeba było postać w
strasznie długiej kolejce do budki gdzie uiszczało się należność
za odpowiednią liczbę sztuk napoju, a później z paragonem dopiero
można było iść po upragnionego browara. Odrobinę irytujące,
zwłaszcza, że za wszystko inne płaciło się po prostu pieniędzmi
i to w miejscu rzeczywistego zakupu. Były dwie sceny – duża i
mała. Mniejsza pozbawiona większych ograniczeń, większa
podzielona na sektory i otoczona trybunami. Obydwie bardzo blisko
siebie. Niemożliwe było więc przeprowadzanie koncertów
jednocześnie, co jest akurat sporym plusem, bo można było
posłuchać wszystkiego. Do czego się mogę przyczepić? Strefa
znana jako GC była trochę zbyt duża, na widoku z płyty było
sporo przeszkód, a jak ktoś kupił miejsce na trybunach to był już
zupełnie przegrany. No i średnio z nagłośnieniem było chyba, nie
mi to oceniać, ale czasem wokal trochę ginął w innych dźwiękach.
A, jeszcze beznadziejny merchandise. Co prawda sporu wybór pamiętek
dla fanów RHCP, ale zwykła koszulka z okładką Velociraptor! i
trasą koncertową na plecach za 100 zł to trochę zdzierstwo.
Z tych takich ogólnych dygresji chciał
wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Kiedy organizuje się festiwal
opierając jego powodzenie na jednym zespole to trzeba się liczyć z
tym, że publikę w 95% będą stanowić właśnie fani tego jednego
wykonawcy. Będą się na niego nastawiać, a to oznacza mocne
ograniczenie horyzontów. Ograniczony widz to niewygodny widz. Fan
RHCP nie przyjedzie na taki festiwal poznać innych wykonawców tylko
czeka na Under the Bridge na żywo. Dlatego line-up musi być
przystępny także dla ludzi zamkniętych na nowe odkrycia. Prosty w
odbiorze, może mało ambitny, ale wpadający w ucho. Tutaj było
zbyt różnorodnie moim zdaniem, bardzo często nietrafiony target.
Skoro znalazłem się już na terenie festiwalu to wypadałoby iść na jakiś koncert. Trafiłem więc na Power of Trinity. Całkiem fajny polski zespół - trochę rozruszał publikę, bo rozgrzewać już nie musiał.. było za gorąco. Muzyka naprawdę O.K. - trochę punkowo, trochę reagge, wszystko jednak w naprawdę przyjemnym wymiarze. Raczej godni polecenia.
Dalej był Marlon Roudette, ale szkoda mi było marnować miejsca w cieniu pod parasolem Coca-Coli.. no ale Big City Life na żywo słyszałem.. :D
I Blame Coco. Nie mam nic do Coco, ale trochę niepotrzebnie ta cała fama, że to córka Stinga. Zdecydowanie wolałbym koncert tatusia, choć nie wiem czy zgodziłby się grać o jakiejś 17:00. Ogólnie zaczęło się całkiem przyjemnie, głos wokalistki zdecydowanie na plus. Słychać, że zespół jest taki trochę radiowy - przy każdej piosence miałem odczucie, że gdzieś to słyszałem. No i prawdopodobnie najgorszy cover Another Brick in the Wall jaki słyszałem na żywo.
Public Image Ltd. zdarzyło mi się kiedyś posłuchać, w dodatku jestem wielkim fanem Sex Pistols, więc nawet miałem nadzieję, że koncert mi się spodoba, ale z drugiej strony byłem przygotowany na klęskę. Niestety spotkało mnie to drugie. Na żywo są zbyt ciężcy do przełknięcia i myślę, że znakomita większość osób na tym festiwalu jest tego zdania. A raczej jestem w mniejszości wygłaszającej tak łagodne opinie. Ludzie po prostu zatykali uszy. To jest to o czym wcześniej pisałem - kompletnie nie ten odbiorca, nie ten festiwal. Dla mnie to też nie był dzień na taką muzykę. Pomimo, że zaczęli od znanego i lubianego przeze mnie This Is Not A Love Song to w chwilę później zacząłem mieć dość. Rzeczywiście było za głośno. Nie wiem czy należy uznać, że Johnny RRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRotten-AH! był w formie, ale niestety jego wokal miał świetne właściwości odstraszające. Nic dziwnego, że był wkurzony i stwierdził, że jesteśmy wszyscy 'fuckin' weak'. Koncert dał nam świetną zabawę - wyobrażanie sobie wokalisty w aranżacjach np. RRRRRRRRRRRadiohead. Bardzo bardzo bardzo chciałbym to usłyszeć.
Dalej na szczęście byli The Vaccines. Zasłużyli na dużą scenę i granie w lepszym momencie niż tuż przed Kasabian. No i dużo więcej czasu, mimo, że na koncie nadal mają tylko jedną płytę. Pierwszy występ festiwalu, który naprawdę sprawił radochę. Od tego właśnie jest ten zespół! Uśmiech na twarzy, trochę skakania i śpiewania - idealnie spełnili swoją robotę, strasznie żal mi było wychodzić wcześniej, by zająć miejsce przed najważniejszym koncertem. We wrześniu nowy album - polecam już teraz, no i czekam na kolejny występ, bo naprawdę super się zaprezentowali.
Chyba już pora na najważniejsze. Coś na co czekałem przez ostatnie lata mojego krótkiego młodzieńczego życia. Kiedy w 2010 grali na Open'erze, a ja tylko oglądałem ich występ na YouTube powiedziałem sobie, że następnego ich koncertu w Polsce nie przegapię. A przecież są jednym z najciekawszych bandów ostatnich lat, podobno miażdżą na żywo i ich koncerty przechodzą do historii - mowa o Kasabian.
Moja fascynacja tym zespołem trwa już dobre kilka lat. Poznałem ich dzięki uprzejmości mojej misjonarki muzycznej, której zawdzięczam to, że mój podstawówkowy gust wyprzedzał mój rozwój o parę lat. Fajnie, że po tylu latach to przy okazji tego koncertu udało się spotkać i nawet nie okazałaś się pedofilem ani mordercą ani ogrem i wiem, że czytasz bloga dla beki, droga P.!
Nasze super miejsca były jakiś kilometr od sceny, a w dodatku telebimy były zdecydowanie za nisko. Nie przeszkadzało mi to. Nawet jeśli jako jedyny na płycie znałem teksty i miałem ochotę bawić się lepiej niż godzinę na RHCP to zdecydowanie nie obchodziło mnie to. Byłem tu, a oni byli tam. I właśnie zaczynali od Days Are Forgotten. Zacząłem się minimalnie jarać.
Następne było jedno z wymarzonych czyli Shoot the Runner. Chyba wtedy po raz pierwszy poczułem się maksymalnie szczęśliwy, choć średnio to do mnie dochodziło. Całą noc mógłbym krzyczeć 'shoot shoo the runner, i'm the king, she's my queen, BITCH!'.
W tym momencie zagrali chyba jedyną piosenkę, która nadawałaby się w miejsce zaraz jedynej piosence z płyty Empire na setliście. Velociraptor! od pierwszego odsłuchu wydawał mi się wielkim hitem koncertowym i tak też jest w rzeczywistości. No i Serge śpiewający po dinozaurowemu...
Jakby tego mało to piosenką uzupełniającą niesamowicie mocny początek koncertu było Underdog. Naprawdę wiem po co te piosenki zostały stworzone - dokładnie po to, by tworzyć tak fenomenalne momenty jak ten.
Mogłoby się wydawać, że trochę za wysoko postawiona poprzeczka jak na początek występu, ale to przecież Kasabian. I tak też apetyt rósł w miarę jedzenia. Where Did All The Love Go? okazało się istną perełką i brzmienie tej piosenki na żywo to inna liga w porównaniu z wersją studyjną. Później była trąbka i Let's Roll Just Like We Used To. Dużo bardziej ucieszyła mnie kolejna pozycja z setlisty - wielki smaczek dla fanów, stała pozycja koncertowa i relikt 'starego' Kasabian - I.D. Niesamowity klimat wprowadza ta piosenka, aż mi się łezka w oku zakręciła gdy usłyszałem te charakterystyczne telefoniczne dźwięki otwierające kawałek.
Pora na chwilę dla Serge'a - Take Aim zagrane i zaśpiewane z wielkim zacięciem. Sergiowi też podobał się Johnny Rotten.. :D Zaskakująco energetycznie było, świetną robotę zrobił ten kawałek, który na pierwszy rzut oka wydaje się najsłabszy na setliście.
Zaraz potem coś zdecydowanie mocarnego. Coś co miało być mocne i takie było. Istna wizytówka od Toma Meighana i Serge'a Pizzorno i punkt kulminacyjny koncertu. Niezastąpione Club Foot. Na pewno jeden z ważniejszych powodów, z których moje samopoczucie po występie było mieszanką euforii i agonii.
Kolejne mocne uderzenie przyniosło Re-Wired świetnie wpisujące się w tę setlistę. Za jej zwieńczenie można uznać piosenkę L.S.F. i wszystko co działo się dalej. Genialna piosenka wykonana przez genialny zespół. Jej melodię możnaby śpiewać w nieskończoność. Cały koncert mógłby się w ogóle nie kończyć, ale już podczas następnego Switchblade Smiles zacząłem odczuwać zmęczenie. Ciężko jest się drzeć, skakać, klaskać i machać jednocześnie i to przez godzinę. Zwłaszcza na antybiotyku. Ale co z tego? Właśnie zaczął się Vlad the Impaler, a Serge powiedział, że 'Poland, I want you to fuckin' jump'. W związku z tym zrobił się niezapomniany kocioł, a cały tłum rzeczywiście skakał. To się chyba musiało podobać z perspektywy sceny.
Wisieńką na torcie i idealnym zakończeniem było Fire. Po tej piosence już naprawdę mogłem umierać. I w sumie niewiele mi do tego brakło. Jednym z powodów było szczęście. Marzenie się spełniło. Byłem na koncercie Kasabian. I to jakim koncercie! To było doświadczenie, które można nazwać prawdziwym 'lifetime event'. Nadal mam ochotę śpiewać ich piosenki zupełnie jak w piątek wieczorem. Dopadła mnie też już post-festiwalowa depresja. Już zaczynam planować następny koncert Kasabian. Do tej pory byłem ich ogromnym fanem, ale teraz wydaje mi się, że ta relacja weszła na jeszcze wyższy poziom.
Jasne, setlista mogłaby być bogatsza. Nie było przecież legendarnego Empire, nie było Fast Fuse granego razem z fragmentem Misirlou z filmu Pulp Fiction. Nie było także kilku kawałków z ostatniego albumu granych na innych koncertach podczas tej trasy jak np. La Fee Verte, Man of Simple Pleasures czy Goodbye Kiss. Sam chciałbym trochę więcej z pierwszych płyt - Reason is Treason, Cutt Off, The Doberman, Stuntman.. Nie można mieć wszystkiego, a w razie czego pozostają live DVD i inne koncertówki.
Oczywiście głównym headlinerem tego festiwalu byli Red Hot Chili Peppers. Nie miałem jednak na nich siły ani ochoty. Najgorszą możliwą rzeczą, którą mógłby mi ktoś wtedy zaproponować to miejsce w Golden Circle. Kaszlałem jak gruźlik leżąc na trawie w jakiejś ekstazie. Sam koncert obserwowałem z bardzo daleka i spędziłem go tak, że śpiewaliśmy wszystkie piosenki. Problem w tym, że praktycznie żadna nie była piosenką RHCP. Może dlatego tak dobrze się bawiłem i na tym koncercie? Prawdopodobnie.
Co do wymiaru muzycznego - moja relacja pod tym kątem znajdzie się na NewAnthem, na dniach podrzucę linka.
oto i on: http://newanthem.pl/impact-fest-2012/
Impact Festival to przeszłość. Nie za bardzo wiem co napisać - mam tylko nadzieję, że dla choćby części publiczności było to tak udane doświadczenie jak dla mnie. Nieważne czy to ze względu na Kasabian, RHCP, The Vaccines czy choćby Public Image Ltd. Życzę sobie tylko jak najszybciej przeżyć podobną sprawę.
Impact powinien zmienic nazwe na Beka Festival,bo to byla jedna z najlepszych bek w moim zyciu. I bez imion,kolego,bez imion! :D
OdpowiedzUsuńJA poszłam głownie ze względu na RHCP.
OdpowiedzUsuńJednak przyznaje, że po energicznym koncercie Kasabian, słucham ich bardzo często.